W sobotę się spotkamy. Na osiemnastce koleżanki. Najłatwiej byłoby nie iść. Uniknąć, nie tyle rozmowy, co odczuwania swojej obecności. Wypiję jedno, dwa piwa, jeśli nie zrobię się smutna, bo bycie smutnym już na tym poziomie oznaczacza, że później mi zwyczajnie odpierdoli, wypiję coś tam jeszcze. Ale jeśli mam być szczera to jakoś nie mam na to ochoty. Pobiegałabym. Wg planu w niedzielę mam mieć dłuższe wybieganie. Lubię trasy powyżej 12 km, a będzie 18 <3. W spokojnym tempie. Niemalże relaks. Chciałabym już to robić, ale wcześniej mocny trening interwałowy w piątek. Też wspaniały, choć męczący jak skurywsyn. W sobotę rano mały test czasu na 5 km.
Wiecie, napisała mi (chyba już nie mogę tak bezmyślnie rzucać słowem "przyjaciółka", nie wiem, czy mam prawo), że nie odżywiam się zdrowo, bo piję alkohol. I że alkohol powinnien być moim największym zmartwieniem. Heheszki. Taak, myślę, że alkohol to, zgodnie z tym co ona twierdzi, mój największy problem. Nie. Po prostu nie. Chyba zdrowsze od tego co robię na codzień byłoby wypicie połówki na szybkość. Naprawdę. Albo złamanie kości ud. Wiele rzeczy byłoby zdrowszych. Szczerze mówiąc, to jakiś jebany cud, że jestem jeszcze w stanie biegać. Jeśli odbiorę sobie (ja, czy moja choroba, jedno i to samo...) również ten mój sport, moją pasję, moje (aktualnie) wszystko... będzie mi bardzo, bardzo przykro. Nie będę mogła sobie powtarzać: "trzymaj się paskudko, nie idź do lodówki, musisz pobiec na wiosnę półmaraton poniżej 1.45h", "uspokuj się, nie rzygaj dzisiaj, proszę, pamiętaj masz jeszcze maraton w maju, chcesz go przebiec!", "szybko na trening, nie ma żadnego pieprzonego rzygania treaz!". Tak się trzymam, od jednego celu do drugiego. Od urwanych minut na dystanach, od zwiększania kilometrarzu, od nowych startów.
Bieganie mnie nie wyleczy, już się nie oszukuję. Nie jest jednak 100 procentową manifestacją choroby. Może w jakimś ułamku. Dlaczego? Po prostu wiem, że choroba nigdy nie daje poczucia prawdziwego szczęścia, takiego prostego, czystego, niemalże dziecinnego. Każde jej pseudo radosne uniesienie pociąga za sobą gorycz i kolejną falę nienawiści do siebie i świata. Bieganie... obecnie jedyne momenty, w których chciałabym móc się zatrzymać, rozkoszować się nimi, zapamiętać na jak najdłużej to te na metach, te w trakcie lub po biegu, treningu. Wszystko jest wtedy takie proste, kolorowe. Zapracowałam na coś, na coś dobrego i czystego, otrzymuję nagrodę. Pozwalam sobie byc z siebie dumną.
Jedyny problem w pięknie tej pasji jest taki, że jedynie ona mi została.