Już od pewnego czasu zabierałem się za napisanie czegoś. Co mnie jednak powstrzymywało? Hmmm. Trochę nie wiedziałem, czy mam o czym pisać. Z jednej strony chciałem, z drugiej nie wiedziałem o czym. Właściwie nawet teraz siadając do pisania nie wiem jeszcze o czym będę pisał. Zobaczymy co z tego wyniknie.
"Bulbus Glandis (deep inside)" - tytuł którym ochrzciłem tę notkę byłby dla każdego czytającego moje wypociny troszkę yhm...zbijający z tropu. Właściwie to sam już pamiętam tylko przez mgłę to wspomnienie. Skąd to się wzięło. Był czerwiec. Niedawno zakończyliśmy 1 rok zmagań na studiach. Młodzi, pełni werwy studenci udali się do Baryczki k/Niebylca na praktyki z geodezji. Co tam się działo, oj co się działo...Picie od rana do nocy (8 l cytrynówki, którą przywiozłem dopiero na 2 tydzień praktyk rozpłyneło się zaskakująco szybko. Wiele osób po tych praktykach nigdy więcej nie spróbowało tego trunku :) ). Gra w piłkę na boisku obok szkoły, w której spaliśmy. Stop! Zbyt haotycznie!
Po przyjeździe nie do końca wszyscy wiedzieliśmy czego się spodziewać. Wiedzieliśmy, że będziemy spać w szkole podstawowej w klasach. Oczywiście wszyscy wiedzieli od starszych roczników, że w Baryczce przeważnie się najwięcej pije (inną lokalizacją praktyk było miasteczko politechniki, ale tam troszkę mniej podobno się dało pić). Dlatego więc wszyscy byli przygotowani na "najgorsze". Jednak najpierw trzeba było "wybadać teren". I tak już po pierwszym dniu potwierdziły się plotki i przypuszczenia. Poranne godziny każdego dnia były przeznaczone na "pracę". Mierzyliśmy szkołę, nanosiliśmy ją na mapę. Jak się okazało, trzeba również było narysować jej elewację. Praca zajęła nam naprawdę niewiele czasu. Dużo dużo więcej przeznaczyliśmy...hmmmm. Na wypoczynek. Jak już wspomniałem - piłka nożna, siatkówka, picie, ogniska, gra na Need for Speed Most Wanted...Największą atrakcją było jednak rozegranie meczu podczas ogromnej ulewy...prawie na golasa, w samych slipach. Do dziś wszyscy widząc zdjęcie z tamtego dnia uśmiechają się nieznacznie i mówią: "to były czasy". I rzeczywiście były...Jak wspomniałem na początku - "młodzi, pełni werwy". Tak można było nas nazwać. Nikt się nie przejmował na 1 roku niezdanym egzaminem. Nie przejmowaliśmy się w zasadzie wieloma rzeczami. Życie studenckie zdążyło nas solidnie rozleniwić, choć sądzę, że niektórzy już tacy byli przybywając na studia :) Jedno jest jednak wspólne dla nas wszystkich - U schyłku tej wspaniałej przygody, jaką były studia, mało komu chce się zabrać za poważne życie. Nie będę dziś pisał po raz kolejny o tym, że nie chce mi się pisać pracy mgr (pozostało mi już w sumie niewiele i znów mnie dopadła cholerna niemoc i brak chęci do robienia czegokolwiek). Jednak jeśli z całego roku nadal nikt nie zdążył pracy w dziekanacie (ew. złożyła jedna osoba, choć i to może być nieprawdziwe info), to chyba nie tylko mi się udzieliła chęć odpoczyku i leserstwa.
Oczywiście jestem w pełni świadom, że prędzej czy później nadejdzie taki dzień, że przynajmniej kilka osób razem ze mną stanie przed komisją i będzie zdawać jeden z ważniejszych egzaminów w swoim życiu. Co prawda dużo on w tym życiu nie zmieni. Tytuł mgr inż. może i robi wrażenie. Jednak jeśli się nad tym głębiej zastanowić, tak naprawdę to, co umiemy - zweryfikuje życie. Umiejętność podejmowania decyzji, szybkie działanie, kierowanie ludźmi. Tego się nie nauczymy na studiach. Tego można się nauczyć dopiero w prawdziwym życiu. I tak teraz sobie pomyślałem...Może właśnie to o to chodzi? Może ja po prostu jeszcze nie chcę zaczynać poważnego życia. Takie wewnętrzne rozdarcie. Z jednej strony dobrze mi tak jk jest teraz, o nic się nie martwię, niczym nie przejmuję. A z drugiej fajnie byłoby w końcu zacząć zarabiać, coraz częściej i poważniej myślę o ślubie i weselu z moją Gabrielką (którą nawiasem mówiąc coraz mozniej kocham z każdym dniem pomimo kłotni, które na szczęście zdarzają się coraz rzadziej). W każdym razie. Czas płynie do przodu. Nie będę teraz się użalał, czy rozwodził nad tym, bo stanę się..."Osobą, którą sam potępiam za jej zachowanie". Po prostu nie widzę najmniejszego sensu rozwodzić się nad tym, co było. Owszem - napisać o tym, aby było co wspominać - tak. Ale żałować, że to już minęło? I co to da? Czasy studenckie mijają bezpowrotnie. Jeszcze złożenie i obrona pracy, dostanę dyplom ukończenia studiów i koniec. KONIEC. Edukacji oczywiście. 24 lata skończę już za 9 dni. 24 lata wypełnione...no właśnie - czym? Co człowiek mojego pokroju przeżywa podczas pierwszych 24 lat życia?
Zaczynając od początku, to mamy momenty, których się nie pamięta - narodziny, raczkowanie, gaworzenie, nauka mowy, chodzenia. Następnie jest czas beztroski i zabawy, który brutalnie zostaje przerwany przez wysłanie nas do szkoły. Niektórym nauka sprawia mniej problemu, innym więcej. Niektórzy naukę traktują jako coś pożytecznego, dzięki czemu na pewno łatwiej jest im ją przyswajać. Ci, którzy się męczą nauką - powinni się w życiu zajmować zdecydowanie czymś innym. Nikt przecież nie powiedział, że wszyscy muszą skończyć studia. Wykształconych bezrobotnych mamy w dzisiejszych czasach aż nadto. (stąd również teza, że tytuł mgr inż. nie do końca budzi respect). Niewiele osób przecież wie (a może nikt?), że moim największym hmmm marzeniem? Było dostanie się do szkoły aktorskiej. Tak! Aktorskiej! Brak tremy na scenie, ciekawe pomysły. Dziś zastanawiając się nad swoim życiem wiem, że jakieś tam redyspozycje miałem. Co więc stanęło na przeszkodzie? Małmu chłopcu/dziewczynce ktoś musi czasem wskazać drogę. Ja akurat do rodziców szczęścia nie miałem, bo oni w zasadzie się nie interesowali co będę w życiu robił. (a nawet jeśli, nigdy tego nie okazywali i nie udzielili żadnych rad) Rozmawiałem kiedyś o swoich planach z nauczycielką j. polskiego w gimnazjum, ale od niej usłyszałem, że do takiej szkoły jest się ciężko dostać. Opowiedziała mi wtedy o swojej znajomej, która na castingu dostała zadanie, w którym miała udawać kanapkę. Jako młody gówniarz stwierdziłęm, że nie podołam, że jestem zbyt słaby na taką szkołe, że sobie nie poradzę. I tak się zakończyła moja przygoda ze szkołą aktorską. Właściwie, to ona się niegdy nie zaczęła.
Na szczęście (w nieszczęściu) od dzieciństwa również przejawiałem zainteresowanie matematyką. Nie do końca jednak byłem pewien jak to w życiu wykorzystać. Na początek wybrałem się do LO o profilu mat-inf. Z czasem przyszło zainteresowaniem studiami, bo coś po szkole pasowało robić. Zdecydowałem się pójść w ślady za starszym bratem, którego bardzo lubiłem i troszkę nawet podziwiałem. Za swoją determinację, zadziorność, pewność siebie? Coś, czego ja nie miałem. Do dziś pamiętam, że kiedyś na j. polskim jak mówiliśmy (czy pisaliśmy, nie pamiętam) o swoich idolach, ja napisałem o moim bracie. Nie o tacie, nie o jakimś piłkarzu, czy papieżu. O moim bracie Grześku. Wątpię, żeby on kiedykolwiek o tym wiedział, czy się domyślał. Dziś nadal bardz go szanuję oczywiście. Jednak dziś staram się również nie faworyzować żadnego z braci, czy siostry. Nieważne ile od każdego z nich dostałem, staram się każdego traktować tak samo. Niestety ja zbyt wiele im na razie nie mogę dać, ale ciągle sobie powtarzam, że kiedyś...jak zacznę już zarabiać...każdemu z nich wynagrodzę to, czego od nich doświadczyłem. A naprawdę tak wspaniałych więzi pomiędzy rodzeństwem życzę każdemu. Mam jednocześnie nadzieję, że nigdy ta więź się nie zepsuje
Nawiązując do zdjęcia dziś wrzuconego - nasuwa mi się natychmiast moje ciągle rozmyślanie na temat przyjaźni. Już od bardzo dawna uświadomiłem sobie, że nie potrzebuję wielu osób. Właściwie na dzień dzisiejszy, to liczba moich znajomych mogłaby się ograniczyć do...hmmmm...na Facebooku mam bodajże 146 znajomych, włączając w to rodzinę. Część znajomych to osoby z LO, część ze studiów. Jednak z iloma osobami tak naprawdę utrzymuję kontakt? Może 10...Ale czy ja to piszę z wyrzutem? Nie czuję się z tego powodu źle. Nie przeszkadza mi obecny stan rzeczy. No, może troszkę życzyłbym sobie, aby polepszyły się relacje z tymi osobami, z którymi utrzymuję kontakt. A co z pozostałymi? No przecież każdy ma znajomych, których ma tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebuje...Broń Boże nie nazywam tych osób przyjaciółmi, ani sam nie chcę być nazywany przyjacielem. Ot taka dygresja.
Na zakończenie - co właściwie oznacza dzisiejszy tytuł...? Pamiętam, że czytaliśmy jakąś książkę na praktykach z głupimi kawałami, czy już nawet nie wiem co to było. Padło to hasło. Śmialiśmy z niego dość długi czas, ale niestety już nie pamiętam co ono oznaczało. Nie tak również dawno jeden z kumpli ze studiów (tokjo) napisał mi, że przeglądał ostatnio pocztę i porządkował ją. Przez te 5 lat jak do siebie coś pisaliśmy, czy wysyłaliśmy materiały, nie wiem, czy zdarzyło się kiedykolwiek zatytuować maila w jakiś cywilizowany sposób. Materiały na kolokwium to był "dżem z pasztetem", a ściąga na egzamin "kajak na pedała" itp.
Czym jest więc "Bulbus Glandis"?
No właśnie...Jakimś tam sobie wspomnieniem :)