To właśnie... był jeden z moich niuniuchów. Coli.
Był gładkowłosą świnką morską. Odszedł, został uśpiony,
22 Kwietnia. Nazywałam go ,,prosiak'', a raczej wszyscy tak na
niego mówili. Zauważyłam oznaki choroby 10 dni przed uśpieniem.
Byłam pełna nadzieji, że to nic poważnego.
Zaczęło się od dziwnie ukrztałtowanych odchodów, suchych.
Do weterynarza poszliśmy dopiero 3 dnia od zauważenia dziwnych
odchodów. Weterynarz dał dwie opcje - antybiotyk i karmienie
przez strzykawkę (wtedy Coli zaczął już masowo tracić wagę, co
było dla mnie zdziwieniem, że mały w ogóle przestał jeść.) albo od
razśpienie. Oczywiście chciałam zrobić wszystko, by go uratować,
więc wybrałam anytybiotki. Weterynarz powiedział, że daje nam
tydzień. Jeśli prosiak nie zacznie sam jeść, albo w ogóle się jego stan
nie polepszy, trzeba będzie ulżyć mu cierpieniu. Przez pierwszy dzień
dawałam mu jedzenie co dwie godziny - wtedy był po wstrzykniętych
płynach i podanym antybiotyku, więc był trochę bardziej żywotny,
co sprawiło, że mógł połknąć wstrzyknięte mu jedzenie. - i antybiotyk
raz dziennie. Na trzeci dzień łykał może co trzeci wstrzyknięty
pokarm. Wtedy pod wieczór zauważyłam, że dostał normalnej
sraczki. Na następny dzień w ogóle nie łykał. Jedzenie zostawało
mu w pyszczku, gdzieś w przełyku, i wylewało się z pyszczka.
Byłam zrospaczona. Następnego dnia, rano, dostał kolejnej sraczki.
A wieczorem, zaczął trochę skubać siana! Ucieszyłam się, choć
w głębi duszy, wiedziałam, że to nic już nie pomoże. Następnego
popołudnia, znów dostał sraczki. Tata zaproponował, abym dała
mu trochę syropu w strzykawce przeciw sraczce dla człowieka.
Dałam, ale maluch już nic nie połykał. Poddał się. Popołudniu
bezradny, w cierpieniu, z wystającymi kościami, kręgosłupem i
zimnymi łapkami, leżał w swoim ulubionym kącie w klatce, w
słońcu, jakby czekając na swój koniec. Przeżył tamten dzień.
Tego dnia, siedziałam przy nim 2 godziny, później wzięłam go
z klatki, płacząc, i wtuliłam się w niego. Mówiłam do niego,
chciałam mu pomóc, choć już wiedziałam, że to nie możliwe.
Następnego dnia, skończyły się moje ferie, i musiałam
iść do szkoły. Musiałam pożegnać się z niunchem. Wtuliłam się
w niego, powiedziałam, że kocham, że nie zapomnę. Ostatni raz,
mogłam poczuć jego karmelowe futerko. Wtedy wystawały
obłędnie już jego kości. Pożegnałam się... i zapłakana wyszłam.
Choć dla Was on jest tylko małym gryzoniem, dla mnie był
czymś więcej... moim jedynym, prawdziwym przyjacielem.