[Ostatnie trzy dni zaskoczyły mnie intensywnością przeżyć. I zaskoczyły koszmarami śniącymi się w nocy.]
Po wstępie kurtyna podnosi się w górę i bohater wchodzi nagi na scenę. Drewniana podłoga, starta i spróchniała od miliona przedstawień jakie zostały wystawione na tych starych deskach teatru. Bohater stoi na środku i milczy, a wszystkie światła kierują na niego. Widzisz każdy element ciała? Widzisz podkrążone oczy, każdą niedoskonałość, każdą bliznę? Widzisz luźno spływające włosy na ramiona i piersi pokryte gęsią skórką? Bohater ma łzy w oczach i stoi, stoi tak cały czas. Publiczność milczy, czeka na rozwój, na krok w przód, na dźwięk, albo chociaż na śmierć postaci ze sceny. Przedstawienie musi trwać dalej, parę tabletek i łyk wódki. Milcząca postać zmienia się radykalnie, milcząca postać zaczyna krzyczeć i tańczyć swój oszalały walc. Stop.
Wszystko ucichło, w tle słyszysz Mozarta? A może to zupełnie coś innego? Znowu cisza, bohater stanął w pół zdania, na jednej nodze, stoi nie poruszając nawet powieką. Na scenę czterech panów wnosi łóżko, stare, skrzypiące z podartą narzutą. Czterech Panów zanosi bohatera na owo łoże, kładzie na zapleśniałym materacu, czterech Panów przywiązuje mu dłonie i stopy do elementów z metalu i brutalnie gwałci na scenie. To współczesne przedstawienie, reżyser liczy na na realizm sytuacji. Bohater milczy, akt się kończy.
Widownia bije brawo. Ot co, metafora życia.
[a ja mam znowu 17 lat.]