potykam się. przewracam się dość często. co najdziwniejsze nie w momentach, w których moim umysłem kieruje nadmiar alkoholu we krwi. to właśnie wtedy kiedy umysł jest całkowicie trzeźwy potykam się o własne stopy. nie czuję w tym momencie zupełnie nic. nic. nic. mogłabym to słowo powtarzać przez całą noc i cały kolejny dzień. nieistotne jest to czy z ust wydobędzie się jakikolwiek dźwięk, nieistotne jest to czy zamknięte powieki dadzą organizmowi odpocząć, czy przez kilkaset następnych godzin będę gapić się w niemy sufit. moje emocje wraz z substancjami chemicznymi rozeszły się we wszystkie komórki ciała, każda jedna krwinka, każdy nerw, dłonie i narządy przepełnione są za bardzo tym co do tej pory tkwiło tylko w jakimś przraźliwie ciemnym zakątku głowy. zrzuciłam maskę. a pod maską była pustka. kim jestem?
wszystko jest zbyt krótkie. dźwięki dopływające do mnie, stworzone przez kogoś kto już wcześniej przezywał to samo co ja. zbyt krótko pali się papieros, noce są zbyt krótkie żeby powiedzieć sobie wszystko. za dużo wokół ograniczeń żeby wylać z siebie całą prawdę. czy w takim razie życie jest zbyt krótkie żeby je przeżyć? lubię paradoksy, ale ten jest wyjątkowo nieprzyswajalny.
odbicie w lustrze i ktoś, kto przed nim stoi... zbyt wiele dzieli te dwa obrazy. jeden jest martwy, przeznaczony do życia. szklany. prawdziwy obraz maluje się nadal. w takich chwilach jak te, kiedy przepełniona bolesną, ale przyjemną pustką staję na odludziu, dociera do mnie szczery głos i delikatne światła. światła z miejsc, gdzie ludzie są szklani. a ja prawdziwa stoję i patrzę. po prostu patrzę i czuję to co do tej pory było głęboko ukryte. może właśnie odkryłam prawdę. może chociaż ona się nie rozkruszy...