troszku mnie wcięło. Ale nie szkodzi. Wróciłam i mam się dobrze.
wciągnął mnie na ament świat filmowych opowieści. Oglądam jak najęta, cofając się zapewne w rozwoju, ale trudno. Kto nie ma grzeszków na sumieniu niechaj pierwszy rzuci w ewę kamieniem. Wiem, przynudzałam już nie raz o masochistycznym uwielbieniu dla filmów z Chin i z Hongkongu. A jednak z premedytacją przynudzę znów. Powodem jest przekroczenie magicznej ;P liczby 70ęciu filmów z Jackie Chan'em, które już obejrzałam. Bez kitu. Filmweb nie kłamie - na dowód daję screena. Ba, nadal oglądam je z niekłamanym zainteresowaniem. Troszku żałuję, że nie oglądałam chronologicznie, bo to byłoby dopiero ciekawe doświadczenie... whatever.
oto trzy najlepsze filmy Jackie Chana wg mnie. Nie napiszę, że wybór był trudny. Nie był. To są autentycznie najlepsze filmy, w jakich zagrał.
- "Pijany Mistrz" (1978) film, dzięki któremy świat poznał Jackie Chana. Młody hulaka Wong Fei Hung zostaje wysłany za karę na roczną naukę do swojego surowego i mocno ekscentrycznego wuja. Wuj jest bardzo trunkowy i opracował tajną technikę Siedmiu Pijanych Bóstw, którą postanowił nauczyć Fei Hunga. Kluczem do sukcesu w opanowaniu tej techniki jest nie tylko morderczy trening, ale i ciągłe dostarczanie organizmowi alkoholu wszelkiej postaci. Uwielbiam "Pijanego Mistrza" i całe moje zainteresowanie Chinami i Chanem zawdzięczam właśnie temu filmowi. Amen.
- "Pięść Smoka" (1979) - dramat kung fu. Niby wszystko już było sto tysięcy razy: konkurujące za sobą szkoły kung fu, mistrz zostaje zabity, podopieczny musi go pomścić, kilka walk, happy end. Było. Nuda. Next, please. Mimo to: stop. Ok. Było. Ale oglądając sto tysięcy razy takie klasyczne filmy z Hongkongu, nie natrafiłam nigdy na taką głębię postaci i tak głębokie wątki. Serio. Większość takich postaci jest grana na pół gwizdka, bo przecież i tak chodzi o walki. W tym filmie jednak Jackie zagrał jak przystało na wzorowego absolwenta szanującej się szkoły aktorskiej: głęboko i przejmująco. Pokazał, że potrafi. Jego bohater wyraźnie nie chce zemsty, ale wie, że musi to zrobić, bo wszyscy tego oczekują. Zanim jednak dojdzie do zemsty, scenarzyści postawili przed Tangiem kilka niespodziewanych wydarzeń, przez co zemsta w prawdzie będzie, ale na zupełnie kimś innym... Bohater Chana przeżywa głęboko swoją sytuację. Nie ma chęci buntu, ale widać, że chłopak ma rozterki i nikt nie może mu pomóc, nie ma drogi odwrotu... jednocześnie jest to tak subtelnie zagrane, że po prostu zachwyca. To chyba jedyny film Jackie'go, który poruszył mnie do głębi tak mocno. Chan pokazał tu, jak dobrym warsztatowo aktorem jest. Nie komikiem. Nie komediantem. Nie kaskaderem i mistrzem sztuk walki. Ale Aktorem przez duże A. Filmy, z których zna go większość świata jest zrobiona na mocno obniżonych lotach. "Pięść Smoka" to perełka. Z podobnych perełek mamy jeszcze "Zemstę Tygrysa z Shaolin" (1976) (też dramat kung fu - Chan gra tu niemego chłopca, opanowanego rządzą zemsty za brutalne morderstwo swoich rodziców) i "Serce Smoka" (1985).
- "Serce Smoka" (1985) komediodramat. Jackie opiekuje się niedorozwiniętym umysłowo bratem (w tej roli mój drugi ulubieniec z Hongkongu Sammo Hung). Śmiech przez łzy. Znów Chan zbliżył się do szczytu swoich zdolności dramatycznych. Nie zagrał tak perfekcyjnie jak w "Pięści Smoka" - w końcu nie miał być to typowy dramat, ale dał z siebie bardzo wiele. Emocje, które biją z Funga naprawdę chwytają za serce. Oczka mi się świeciły z zachwytu. Tak naturalnie to wszystko było zagrane, że właściwie mogli sobie w końcówce darować obowiązkową walkę finałową, która w obrębie całego filmu wyszła jak dorobiona na siłę, czyli wręcz zepsuła stuprocentową doskonałość "Serca Smoka".
******
a wracając do mojej nauki mandaryńskiego...
tydzień 35: gatunki filmowe.
tydzień 36: byłam wtedy chora, więc odpuściłam sobie fiszkowanie...
tydzień 37: słówka i wyrażenia około filmowe...
i żeby nie było, że nic tylko słówka wkuwam, napiszę jeszcze, że przerabiam jednocześnie podręcznik do gramatyki o którym pisałam w poprzednim wpisie. Jestem akuratnie w piątym rozdziale i im więcej wiedzy przyswajam, tym bardziej mnie ona zachwyca. Serio. A powinno mi się już znudzić, co nie?? I tak sobie myślę niezmiennie, że gdybym miała się uczyć mandaryńskiego pod presją to bym sobie jednak w łeb strzeliła. To jest język, który trzeba smakować powoli. Bo im wolniej i uważniej go jesz, tym większą ilością zmysłów go odkrywasz (to osobista teoria). Ha. Mój 37my tydzień nauki. I co, myślicie, że jak daleko jestem?? że daleko?? ależ skąd!! Ja kończę dopiero stawianie pierwszego kroku. :)