doszłam do takiego punktu, że czasami omijam prysznic, żeby nie musieć patrzeć na swoje ciało i go dotykać.
niczego nie osiągnęłam. pierwszy raz w życiu poniosłam taką porażkę. nakręciłam spiralę: leki - tycie - jedzenie, by poprawić sobie humor. nie wiem ile ważę, 70 kg? gdzie ta chudziutka, wysoka dziewczyna?
boże, nie potrafię już. kupiłam karnet na siłownię, nie było mnie już 3 dni, nic ani nikt mnie nie motywuje, kolega chodzi na tą siłownię sam a ja mam coraz głupsze wymówki.
tyle jedzenia. tak ogromny apetyt. tak ogromna nienawiść do siebie.
pomóżcie, proszę, bo nie wyrabiam.
powrót tutaj jest chyba ostatnim, jedynym wyjściem.
a jutro urodziny najlepszego, najwspanialszego przyjaciela. pewnie coś zjem. a najlepszy, niewykonalny scenariusz to szlugi.
nie mam waszego metabolizmu. jestem chora. ja prawie że nie mogę jeść, żeby nie tyć zbyt wiele.
pomocy.