Czuję jakby codziennie, co najmniej kilka razy waliło mi się wszystko na głowę.
Z początku to tylko krople deszczu.
Małe, delikatne, może nawet przyjemne.
Potem jednak zaczyna wiać.
Przenikliwie, do szpiku kości, wszędzie dotrze zimny podmuch wiatru.
Przed nim nie uchroni nawet najcieplejsza kurtka świata.
Teraz zaczyna się prawdziwa ulewa, nie widać zupełnie nic.
Czuję tylko setki, tysiące ostrych szpilek uderzajacych w moją twarz.
Boli, jednak nie na tyle żeby krzyczeć.
Niebo się otwiera.
Ktoś rzuca kamieniami.
Czuję uderzenia, czuję krew spływającą po nodze.
Ktoś obok upada, z jego głowy czerwona rzeka.
Jestem sparaliżowana.
Nie wiem czy płakać, czy krzyczeć, nie ma gdzie uciec, budynki się walą.
Nie ma do kogo się przytulić w tę ostatnią chwilę świata.
Wszystko się końćzy, zaraz i ja upadnę.
Widzę ten głaz, leci w moją stronę.
Jest coraz bliżej.
Chyba uda mi się krzyknąć.
Jednak nie.
I kiedy wzdycham, wzdycham po raz ostatni i już mam upaść...
Budzę się ze snu.
Pada deszcz, stoję na chodniku i moknę.
Nikt nie leży na ulicy, wszystkie budynki są w całości.
Nie ma krwi, nie ma nawet blizn.
To tylko zły sen, brzydkie złudzenie.
Świat się nie zawalił, chociaż w głębi robi to kilka razy dziennie.
Poradzę sobie, muszę w to wierzyć.