kurczę. tyle się ostatnio działo. były wzloty i upadki. staram się cieszyć życiem, brać lekcje z porażek, godnie przyjmować klęski, rozkoszować się zwycięstwami.
minął długi czas od kiedy tu ostatnio pisałam. były rekolekcje, które zmieniły moje podejście do wszystkiego, nie tylko do kościoła czy religii, ale też do drugiego człowieka. dały mi do myślenia, pokazały, że nic nie musi być jak jest, wystarczy trochę wysiłku, a możemy zmienić świat (zaczynając od siebie oczywiście). a x Maciek, to człowiek, którego nigdy w życiu nie zapomnę, bo to on pokazał mi jak być lepszym człowiekiem. i mimo, że tak strasznie się wtedy kłóciłam z rodzicami, to były na prawdę piękne chwile spędzone na rozmowie z Bogiem.
później był koncert w Dobryninie. podeszliśmy do niego na luzie i wyszło zajedwabiście! "publika szalała"
a Droga Krzyżowa u nas, to... było to coś zupełnie innego. był stres, bo w końcu byliśmy u siebie i każde nasze potknięcie wyszłoby na naszą niekorzyść.
i w końcu koncert. OMFG! pamiętam ten stres, zaraz przed odsłonięciem się kurtyny. albo moment, kiedy zorientowałam się, że "Poza czas" jest trzecią z kolei piosenką, a byłam pewna, że dopiero w piątej śpiewam. nie wyszło, ani trzecia, ani piąta. spaliłam totalnie to "Schowaj mnie" i więcej tego nie śpiewam! ponimajetje? :D ale najlepsze było kiedy koncert się skończył i jak usiadłam, to mnie tak wszystko (m.in. kręgosłup i pięty) bolało, że schock.
a ostatnio moja impra. kurdę, zajebiście było. oby takich więcej ;)
no i właściwie, to ostatnio mam takie... ostre rozkminy. szczególnie wczoraj wieczorem. niby człowiek się uczy na własnych błędach, ale wcale tak nie jest. i ostatnio zauważyłam ile ja błędów popełniłam. ile rzeczy zawaliłam, ile złych decyzji podjęłam, to aż mnie skręca. moje życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. gdybym tylko mogła być bardziej szczera i pewna siebie.
ostatnio coraz częściej chciałabym cofnąć czas i znaleźć się w czasie i miejscu, kiedy to wszystko jeszcze się nie zaczęło.
i już niedługo kolejny koncert. i mam nadzieję, że jak zaprosimy L, to przyjedzie. bo na prawdę tęsknię i mi zależy na nim. jak tylko pomyślę o tym, że jeszcze 2 lata temu widziałyśmy się z nim codziennie, to... po prostu chce mi się płakać. rozumiem, że on się nie chciał przywiązywać, bo widział, że niedługo wyjeżdża, ale my się przywiązałyśmy, ja go traktowałam jak najlepszego przyjaciela, kogoś w rodzaju mentora, a nawet ojca. a on tak po prostu wyjechał i ma nas gdzieś. rozumiem, że ma dużo pracy, ale bez jaj! dwóch godzin nie znajdzie, żeby choć chwilę porozmawiać?
i kurdę, ostatnio wydaje mi się, że to wszystko znów zaczyna się pieprzyć. niby jest radość, ale nie taka pełna i nie tak długo jak zwykle. kiedyś mogłam po jednej próbie kilka następnych dni wyżyć i miałam chęć i energię do życia, a teraz, to dupa.
uzależniona od: Birdy - Skinny love (przez Enać)
Edit: dlaczemu ja tu zawsze piszę jak mam doła? O.o"