Patrzę w lustro i widzę blondynkę. Piękną, jasną blondynkę z bladą cerą i ciemnymi, zmęczonymi cieniami pod oczami. Jej cera jest zmęczona, ale pozbawiona niedoskonałości. Prześwituje czarnymi dziurkami, które wyżerają ją zabawnie z egzystencji. Ma na sobie czarną bluzkę na delikatnych, cienkich ramiączkach, małego rozmiaru, ale leży dosyć luźno. Całe jej ręce są kruche, patyczki, na których widać zarys mięśni, niesamowicie silna osobowość. Ma długą szyję i mocno wystające obojczyki, pod którymi również mocno wystają mniejsze, jeszcze bardziej eteryczne kostki. Nie ma na sobie stanika i widać jej zabawne, delikatne piersi, często przechodzą ją dreszcze i wtedy małe kropki odbijają się na bluzce. Kiedy drapie się po korpusie, czuje wystające z przodu i tyłu żebra oraz łopatki. Śmieje się, kiedy na czarnych paznokciach zostają ślady krwii. Kiedy siada w bardziej skulonej pozycji, czuje, jak o dżinsy obijają się jej miednice. A nogi wyglądają tak skromnie i lekko, siedzi, a uda wyglądają chudziutko. Podnosi się na chwilę i czuje twardość swoich łydek, cudownie wdzięczne mięśnie również ukazujące siłę. Na twarzy pojawia się uśmiech, pomimo którego i tak widać piękne kości policzkowe. I śmieje się do czarnych, ulubionych ubrań, które nieziemsko podkreślają mleczną cerę.
I tak patrzę w to lustro, widzę czerwonowłosą z dosyć jasną cerą, luźną bluzką i pryszczami i myślę: "ja pierdolę, kto to? Kim ona jest? Co tu robi?"
Jestem pewna wielu rzeczy i jedną z nich jest to, że to ciało, ta aktualna ja nie ma nic wspólnego ze mną. I tak mi smutno, tak mi ziemsko.