Idę drogą, pośrodku której wyrastają kępki trawy, a drobne kamienie dostają się między tramek a skarprtę i licho mnie bierze. Błoga cisza. Nie zwracam na nią uwagi. Jeszcze pare metrów i słyszę ciche ćwierkanie. Potem pomnożone ćwierkanie, a potem to ćwierkanie wzmaga się i przemienia w wygłodniały wrzask. PTAKI. Są ich setki. Jeden przy drugim jak nuty na pięciolinii. (Napięciolinia- linia pod napięciem) Nie wiem, dlaczego nie zauważyłam ich wcześniej, ale to, co tworzą czarne quasi ćwierćnuty, to coś jakby muzyka śmierci dla tych, którzy skonali na krzyżu.
Muzyka śmierci.
A wokół, oprócz niepewnego bicia mojego serca i stukającego kamienia w bucie, cisza. Żaden inny ptak nie odważy się zakłócić tej muzyki świergotem, kwileniem czy trzepotem skrzydeł. Jedynie nieustraszony jastrząb oznajmnia piskliwym krzykiem, oznajmnia swym ofiarom ich koniec. Szybuje w moją stronę. Momentami poważnie zastanawiam się, czy aby na pewno nie ja jestem jego celem.
Na mój widok ptaki robią się niespokojne. Parę z nich wzbija się pod niebiosa i każe mi odejść. PTAKI.
Teraz nagle jestem sama w polu z milionem gwiazd. Zresztą diabli wiedzą, ile ich jest. W żółwim tępie próbuję minąć księżyc, ale mnie dogania i patrzy prosto w twarz swym pełnym obliczem z wymalowanymi bliznami. Nagle coś zauważam. Zdechły mały kociak na mojej dłoni. Gnijący mały kociak rozpływa się na mojej dłoni. Nie wiem, co robić, więc wkładam do buzi i przeżuwam z wolna. Czuję smak ziemi, wnętrzości i waty cukrowej. Połykam i stwierdzam, że nie było złe. Ta istota we mnie otwiera kosmiczne oczy i mowi: PSST! Udaję, że nie słyszę. Nic nie widzę, nic nie słyszę. JESTEŚ KOBIETĄ!
A ja mówię: FOBIA SPOŁECZNA. Kładę się na dachu i zasypiam, mrużąc oczy od blasku księżyca i mrucząc pieśń ułożoną przez PTAKI.
JESTEM KOTEM.