także ten.
nawet fajny dzień.
gadaliśmy, TAK JAKBY.
ciasto Paulina zrobiła, sprzedawali potem, wzięłam na krechę, poszłam że to niby do sklepiku, ale swoim takim przyjaznym, luźnym, charakterystycznym lekkim krokiem podeszłam do P.P. i M. i się ich zwyczajnie zapytałam, czy chcą ciasto, bo u nas na krechę nawet dają. no co, miałam prawo swoją klasę zareklamować xd
More coś tam zaczął gadać, jakiś skomplikowany ciąg słów, nie rozumiałam nic, bo dla mnie on był jak za szybą.
a P jak zwykle pokręcił głową swoim charakterystycznym zwolnionym tempem.
no i se poszłam. a potem uciekli, bo ktoś coś rozlał!
o kolejce do sklepiku, że chyba będę musiała pójść na początek, bo ta grupka przed którą staliśmy (osobno) także nie stała w kolejce.
`chyba że ci się psztyk wepcha`
nachylił się tak fajnie.
to wszystko, cała ta końcówka przerwy, to było chyba najbardziej naturalne łączące nas zdarzenie. nie było w tym ani trochę zażenowania, wstydu - nic. ja mam wrażenie, że to przez to nachylenie. a w jaki sposób to się łączy, to nie mam pojęcia.
a po WOSie też. szedł, niby mnie nie zna, ale ja się gapie ile wlezie. spojrzał, uśmiechnął, mrugną oczyma, tyle mi wystarczy.
idę śnić na jawie, może coś ciekawego będzie ;D