To miejsce, to nie tu. I ten czas co jest, to nie teraz. I ja wcale do końca mną jeszcze nie jestem, chociaż cały czas true to myself…
Poczucie braku. Tak jak wyjeżdża się w podróż z przeczuciem, że nie zabrało się z domu czegoś ważnego, ale nie mając świadomości czego. Tak właśnie jest teraz.. Czegoś brak. Umysł kombinuje, szuka… czego? Do głowy przychodzą kolejne pomysły. A potem odrzuca je pytanie: „ czy to naprawdę jest mi potrzebne?”.
Co mi jest potrzebne? Bez czego nie mogła bym być szczęśliwa? Czy jednak szczęście musi mieć swoje podparcie w środowisku zewnętrznym, czy też jest to tylko kwestia hartu ducha?
Ciężko z tym hartem. Wciąż stoję obok siebie. Trochę jakbym się bała, że gdy wejdę w swoją skórę, gdy pozwolę sobie na odczuwanie wszystkich swych emocji… Że to mnie przerośnie. Że przecież nie ma nikogo obok, kto pogłaszcze twarz i powie: spoko mała, będzie dobrze. A nawet gdyby był, czy mogła bym uwierzyć? Przecież nikt inny, tylko ja sama jestem odpowiedzialna za swoje życie.
Ja sama.
Sama…
Ta samotność zabija. I daje nowe życie. Nową jego jakość. Rodzące się zaufanie dla siebie samej. Możliwość poznawania własnej siły i woli. Własnej odwagi. Po prostu, samej siebie.
I nawet to, że kocham. Za bardzo szanuję cudzą wolność, nawet tą do czynienia tego, co w moich oczach jest błędem. Wiem ile mogę dać od siebie i wiem, że wartość tego jest subiektywna. Mogę dać wzrost świadomości, odpowiedzialności, odwagi bycia człowiekiem, radość wyłaniania się z chaosu. Mogę dać wszystko to, co dla mnie najważniejsze.
Wszystko to jest na granicy systemu. Nawet jeśli jest to tylko system wartości.
A ty i tak nic nie rozumiesz.
Rozumiem to.
Ten bark zrozumienia.
Też się kiedyś bałam.