No i doszłam, do punktu zero, znaczy się takiego momentu w życiu, gdy pytam się siebie, czy to co robię, ma sens?
Nie wiem. Jakoś tak wcześniej czułam, że wszystko się ułoży, że idę drogą, którą prowadzi mnie serce i że idę ku swojemu przeznaczeniu. Wiesz, taka wiara i poczucie, że nawet jeśli wydarza się coś złego, to jest to tylko drobna część czegoś, co ogólnie jest dobre i słuszne. Czułam, że gdybym teraz miała umrzeć, to powiedziała bym sobie: OK. było krótko, ale zajebiście i dałam radę… A teraz nie wiem.
Nie wiem, czy to co robię, ma jakiś większy sens. A skoro nie ma większego sensu, to może ma mniejszy, taki dla mnie? Czy to jak żyję, to coś więcej, niż jeden z możliwych sposobów dobrnięcia do śmierci? Czy to o co walczę, a przynajmniej się staram, jest na tyle istotne, by ładować w to tyle energii?
Szkiełka w kalejdoskopie mojej głowy nie zgadzają się, nie można z nich ułożyć żadnego konkretnego obrazka. Jakieś małe fragmenty, często kłócące się ze sobą… OK. można żyć chwilą, brać życie jakim jest, starać się sobie radzić w każdej sytuacji; ale przecież to nie o to chodzi? Nie? A może? Czy warto zatem starać się zbudować w swojej głowie świat idealny, a później próbować go urzeczywistnić? Jasne, nie da się do końca, ale gdyby tak choć troszkę?
A Bóg? Może On faktycznie jest tylko dla słabych, dla szarych przeciętniaków, których nie stać na to, by uczynić swoje życie osobistym sukcesem? Dla nędzników, którzy muszą mieć jakąś ideę, która usprawiedliwiała by ich nieudacznictwo? Czy taka właśnie jestem?
Brak miejsca zaczepienia. Jestem jak liść miotany wiatrem, a może gorzej; bo gdzieś tam wewnętrznie czuję, że mogła bym dotrzeć tam, gdzie bym chciała. Tylko dokąd chcieć dotrzeć? No dokąd? „Choćby na drugą stronę lustra”??????????????????????????????