Mimo, że się wczoraj spieszyłam nie mogłam się powstrzymać przed zrobieniem kilku zdjęć.
Nigdy wcześniej nie widziałam tak gęstej mgły, latarka w telefonie była w stanie oświecić ledwo czubki butów. Nie widziałam gdzie idę i gdzie jestem. Coś niesamowitego.
Pierwszy kilometr biegł przez las. Już dawno tak się nie bałam, ale teraz już nie zwierząt, które mogły mnie tam zaskoczyć, a ludzi. Wyłączyłam muzykę, starałam się iść bezszelestnie i prawie nie oddychałam. Próbowałam się nie rozglądać, bo czułam że zacznę panikować. Z każdej strony dobiegały dźwięki szelestu liści i małych zwierzaków uciekających przede mną we wszystkie strony. Było kompletnie ciemno i duszno. Na szczęście mgła nie była tak gęsta i latarka spisywała się całkiem nieźle.
Kolejny odcinek drogi biegł przez pole pośrodku nicości. Przez chwilę miałam wrażenie, że umarłam. Nie było widać żadnych świateł, drogi, wszystkie dźwięki zniknęły. Było tak cicho, że usłyszeć mogłam jedynie mikroskopijne kropelki wody opadające na ziemię.
Czułam się jak w bańce, w innej rzeczywistości jak z filmu. Jakbym była na fazie.
Nie wiem ile czasu tam spędziłam, wyrwały mnie z tego stanu światła samochodu w oddali. I dobrze, bo szłam w złym kierunku, więc miałam jakikolwiek punk odniesienia.
Kilka kilometrów dalej mijałam elektrownię i tam odczucia były zupełnie inne. Widac było tylko migające czerwone światło i słychać dzwięk zwarć prądu, kropli wody uderzającej w blachy i szum.
Niesamowite ile różnych odczuć zafundowała mi ta godzinna droga.
Żałuję, że nikt nie mógł tego zobaczyć. Próby robienia zdjęć na tych ciekawszych odcinkach były niemożliwe.