Zastanawiał się ktoś kiedyś, jak wyglądałoby życie zwyczajnego czarodzieja, a nie Harry'ego Pottera? Jakby nie patrząc, był on niezwykły i w pełni magiczny, dlatego nic dziwnego, że Hogwart tak o niego zabiegał. Co by się jednak działo, gdyby to nie o niego chodziło, a o zwykłego mugolaka?
Jedenastoletnie dziecko dostaje list. Otwierają za niego rodzice - w końcu jest pieczęć jakiejś szkoły, prawda? "Ależ dziecko, jak to, chcą cię przyjąć do szkoły? Przecież ty już masz szkołę, i to bardzo dobrą. Płacimy za nią godne pieniądzę. Nie ma potrzeby, żebyś zmieniał szkołę, która w dodatku wierzy w magię i czary." I na tym sprawa się kończy. Przecież nie jest nikim nadzwyczajnym, żeby siłą go stamtąd zabierać, czyż nie?
Jednak dziecko dostało list, bo tli się w nima magia. Pomimo bycia z mugolskiej rodziny ma w sobie moc. I zapewne ujawniała się ona od zawsze w jakiś wypadkach i psotach, ale była ignorowana. W końcu potknięcia każdemu się zdarzają. Tylko z czasem, jak człowiek dorasta, to wie więcej i może więcej. Również magia się rozwija, pomimo braku ukierunkowania. Wypadki i anomalie zdarzają się może i nie częściej, ale z pewnością stanowią coraz większe zagrożenie i oczywistość. Co wtedy zrobi społeczność czarodziejów? Przecież uczniowie, a następnie obywatele społeczności nie mogą używać czarów poza szkołą, ani w świecie mugoli. Tylko, że ten wchodzący w dorosłość osobnik nigdy nie był uczniem szkoły magii, ani tym bardziej nie należy do społeczności czarodziejskiej. A, co najważniejsze - nie panuje nad magią. (A, co jeśli zaczyna nad nią panować i używać do zwrócenia na siebie uwagi?).
Czy wtedy Departament wkracza do akcji czy co się dzieje? I dlaczego?