Życie... Czy sadysfakcjonuje Cię to, że żyjesz? Czasami zastanawiam się, co by było gdyby ktoś bardzo mi bliski umarł (myślę, że bardzo mi bliski, to za dużo powiedziane, bo boję się komukolwiek zaufać w pełni), zniknął na zawsze z mojego życia. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wtedy chce mi się płakać i zanużam się głębiej w moich rozmyśleniach. Przechodzę do marzeń, których nigdy nie osiągnę, chociaż nie wiem jak bardzo będę się starać. Przypominam sobie wszystkie najsmutniejsze chwile w moim życiu i czuję, że nawet jeśli będę teraz powstrzymywać łzy, one i tak w końcu spłyną wraz z siłą grawitacji. Czasami wydaje mi się, że wtedy, kiedy chcę ukryć swoją "alergię na cierpienie: ta grawitacja staje się dwa razy większa niż była dotychczas. Wszyscy mówią mi (albo przynajmniej to sugerują), że nigdy nie będę cierpieć tak, jak oni. W ich głowach jestem człowiekiem szczęśliwym, z pogodnym uśmiechem nigdy nie schodzącym z twarzy. Ale czy to prawda? Przecież to ja wybieram jak inni będą mnie postrzegać, ja pokazuję im swój obraz, pokazuję tylko to, co chcę żeby zobaczyli. Wtedy mogą uruchomić wyobraźnię. Im więcej o mnie wiedzą, tym bardziej chcą się oddalić, bo czują ten cały syf w moim pierodlonym życiu (dlatego proszę nie zdradzaj moich sekretów). To jest właśnie powód, dlaczego boję się zaufać, to dlaczego nie chcę się z nikim za bardzo zaprzyjaźnić, bo przecież podstawą przyjaźni jest zaufanie. Przepraszam, że nie potrafię dotrzymać obietnicy, ale to dlatego, że czasami muszę "odpocząć", bo już nie daję rady. To jedyny sposób, który mi pomaga, gdyż wtedy nie czuję nic oprócz tępego bólu końca bierzącego dnia. W pewnym sensie ta obietnica nie miała głębszego sensu, gdyż świadczy to o tym, że nie jestem akceptowana taka, jaka jestem. Nie potrafię inaczej. Chociaż na chwilę chcę zapomnieć o wszystkich problemach, które mnie dręczą. Czuję jak moja dusza na jeden malutki moment odlatuje, żeby potem znou nagle zaatakować sumienie, po to by cierpiało. Czasami boję się, że umrę, a wszyscy, którzy mnie znali nigdy nie dowiedzą się całej prawdy, bo boję się zaufać i nigdy nie powiem nikomu wszystkiego wprost, bo nie potrafię... staram się, ale nie potrafię wydusić z siebietego wszystkiego, co mnie dręczy. Myślę, że nikt nie wie o mnie wszystkiego. Czuję, że i tak nic dobrego nie wyniknie z moich rozmyśleń, "a świat nadal będzie witał mnie słowami "Jesteś nikim i tak już zostanie... na zawsze... na zawsze".
"Wstaję z łóżka i rozsuwam zasłony", po to żeby znowu dowiedzieć się, że gdyby nie ja, byłoby lepiej.
Nie chcę znowu słuchać, jak niebo płacze, grając melodię dnia... smutną melodię... zmęczonego dnia... zmęczonego prawie tak jak ja... najładniej gra nocą, gdy nie mogę zasnąć...
To właśnie sprawia, że wspomnienia powracają, tak szybko, i w takiej dużej ilości... Złe mieszają się z dobrymi. To tak jakby chciało się wypić najpyszniejszy na świecie koktajl, chociaż wiemy, że potem będzie nas beznadziejnie bolał brzuch... ale żeby być szczęśliwym trzeba też zaznać cierpienia. Wspomnienia... lecz tak naprawdę nie potrafię ocenić, których jest mniej, a których więcej. Tych dobrych, czy tych złych. Nie wiem wtedy, czy odczuwam szczęście, czy smutek. A może to tylko przebłyski mojej dawnej osoby, mojego starego ja, dawnej radości, bo moje szczęście już dawno "wyparowało przez otwarte okno", po cichu, powoli, nocą. A wszystko to było moją winą, bo ja sama podejmuję decyzje w moim "własnym" życiu.
Nagle nastaje cisza...
Błoga cisza, podczas której możesz odpłynąć i nauczyć się latać...
Latać resztkami tych dobrych wspomnień, ale i tak ciągle na połamanych skrzydłach.
Co będzie, gdy podczas lotu na dużej wysokości właśnie tych wspomnień zacznie brakować?