Coś z dzisiejszego kicania. Generalnie dzień do dupy i pogoda do dupy, ale pojeździć się dało. Przyjechała Ola, więc był plan, żeby jechać w teren, w który w końcu pojechałam sama.. A było to tak. Szanowna panna Aleksandra chciała pojechać na Orawie, więc się przygotowałyśmy, pojechałyśmy.. Przy pierwszym kłusie, Ola leży na ziemi skarżąc się, że koń jej bryknął. Kazałam jej wsiąść i jechać dalej. Przy pierwszym zagalopowaniu - powtórka. Ola spada z wielkim hukiem z wyżyn siodła, strzela focha i ucieka do stajni. Umówiłyśmy się więc, że ja pojadę już do lasu z Prymulką, a ona wróci, weźmie Prymusa i spotkamy się przy paśniku w środku lasu. Jadę sobie, jadę, jestem przy paśniku, więc zsiadłam z Prymulki, zdjęłam jej siodło i dałam się popaść. Czekam 10 minut, 15, 20.. Dzwonię do niej. Ona mówi, że wyjeżdża, więc założyłam z powrotem siodło i wyjechałam jej naprzeciw. Widzę ją z baaardzo daleka, ale wydaje mi się, że nie siedzi na koniu. Słyszę telefon i już wyraźnie widzę, że stoi obok konia, więc pyda galopem, bo boję się, że coś jej się stało, a ona, że spadła, bo Prymus stanął dęba. Padłam. Wróciłyśmy do stajni, pokicałam coś z Prymulką. Musiałam uważać, błoto było paskudne. Mimo wszystko skakało nam się naprawdę dobrze. Później wsiadłam też na Lirę. Już ogarnia, że łydka oznacza 'naprzód' ! *le szczęśliwa ja*. Kłusowałyśmy nawet i było całkiem dobrze, jak na jej.. nie wiem, piąty raz pod jeźdźcem? Wypuściłam konie na padok, poszły już dzisiaj wszystkie razem oprócz ogiera i Pandy, która nie może przeciążać nogi. Zabrałam kantary do wyprania i zreperowane ogłowie do nasmarowania. Będzie sporo roboty, a przydałoby się jeszcze nauczyć na angielski..
Ave.