Znów rozpoczyna się przychodzenie do domu z przeróżnymi napisami, rysunkami i cytatami na rękach. Przyzwyczajanie się do wstawania zanim na dworze robi się jasno, do jazdy zatłoczonym tramwajem, który jak się zdaje, zaraz się rozwali, wykolei czy Bóg wie, co jeszcze. Koniec ze spędzaniem każdego dnia poza domem, wraz z najlepszymi znajomymi. Owszem, parę ładnych godzin spędzam z ameryką jak i całą resztą, w domu jestem rzadziej niż częściej, ale siedzenie w szkolnej ławce i udawanie, że uważam na lekcji wpatrując się w tablicę, a myślami będąc zupełnie, gdzie indziej, to nie to samo, co zwiedzanie po raz setny Błonii, pójście na kolejny film do kina, czy nawet głupie kręgle, kiedy nie potrafię przez kilka kolejek przewrócić ani jednego. Nie mogę się przyzwyczaić. Odliczam dni do kolejnych wakacji chociaż wiem, że to jeszcze naprawdę dużo czasu. Nie oszukujmy się, 285 dni? Za tydzień o tej porze będę wysiadać z autokaru, o ile uda mi się z niego wysiąść po dwudziestu czterech godzinach jazdy, i poczuję w końcu, że jestem w oczekiwanej już od bardzo dawna Hiszpanii. Zaczynam mieć, dopiero teraz, wątpliwości do tego, czego tak naprawdę oczekuję od tego wyjazdu. Ale chcę tam być. Gorzej będzie w poniedziałek, kiedy dwudziestego siódmego września znów otworzę szafkę z numerem w-11, znów wypadnie z niej wszystko, co się w niej znajduje, a ja usłyszę szkolny dzwonek.
Ale jest dobrze, a my damy radę, damy, ale! Prawda?
A koncert był, i owszem. Gorzej, że na niego nie dotarłam. Ach. ;<
Za to cały wpis brzmi jak jakieś wyznania psychofanki Pattinssona, która próbuje przekonać świat, że życie jest beznadziejne. Wspaniale. ;3
za to piosenka nieco pozytywniej nastawiająca do życia
You've got your love online
You think you're doing fine
But you're just plugged into the wall
lazlo bane - i'm no superman