Wpis zawiera lokowanie produktu. Ale zimna Nestea w upalnej Barcelonie była zajebista.
Jest po pierwszej w nocy. Właśnie skończyłam oglądać film z serii tych, które są tak uwielbiane, bo opisują nieidealnie idealne życia, związki, śmieszne zbiegi okoliczności... No i które mają swój happy end. Co lepsza, w ciągu ostatnich szesnatu godzin takich filmów obejrzałam trzy. I nawet nie jest mi niedobrze! Ale chyba cały ten słodki smak zrównoważył zerżnięty do zera mecz z Bułgarami, o którym jak najbardziej nie chcę pamiętać. Anyway, point jest taki, że się starzeję. Ewidentnie, nieodwołalnie, na umyśle się starzeję. Marek z czystym sumieniem będzie mógł nazywać mnie starą dupą. Inaczej nie wytłumaczę tego, że od paru dni ciągle coś sprzątam, albo sama zgłaszam się na ochotnika do zrobienia obiadu. I wiecie co? Upiekłam ciasto. Ja. Ja upiekłam zajebistego bananowca! Który, swoją drogą, już prawie się kończy. Ale to jest taki mały sukces, który mnie ogromnie cieszy. A ponoć takimi małymi sukcesami wybrukowana jest droga do jakiegoś tam celu. A mój cel jest taki, by nie przebimbać sobie życia i zacząć wreszcie coś robić. Efekt? Pierwsze dwa tygodnie wakacji są idealne. Idealne.
Do Mar del Platy nie polecimy, jednak muszę powiedzieć, że jestem przeogromnie szczęśliwa, że mogłam brać udział w tegorocznej Lidze Światowej na żywo. Mecze w Spodku i Hali Stulecia zapamiętam do końca życia. A przynajmniej dopóki mój Alzheimer się nie rozwinie. :)
So long, gay boys.