Spójrzmy prawdzie w oczy, ten mroźny, grudniowy wieczór miał służyć za idealny moment na kontrolowane utopienie wszystkich mniej lub bardziej uwierających problemów, z którymi się w tamtym czasie borykałam. Wszystko szło świetnie, gdy co pewien czas regularnie odhaczałam punkty mentalnie stworzonego wcześniej planu, nieświadoma czyhającej na mnie pułapki.
Godziny mijały w zastraszającym tempie, gdy co raz to kolejna dawka legalnych używek przenikała moje wnętrze w rytm granych na gitarze ballad, które notabene śpiewane były przez każdą obecną w barze duszę. Każda sekunda, podczas której śmiałam się i żartowałam, była upragnionym odwykiem od codzienności. Kochałam poznawać nowych ludzi, więc gdy podczas jednej z niedalekich wypraw, których celem było dostarczenie mojemu organizmowi nikotyny, podszedł do mnie i poprosił o papierosa - jak się później okazało - młodszy nieznajomy, którego imię jakiś czas temu wyleciało mi z pamięci, uznałam to za kolejną szansę na zabicie codziennej rutyny z kimś, kto nie wie o mnie nic.
Bingo, mój towarzysz okazał się być całkiem miłym facetem, więc zaprosiłam go do wspólnej zabawy, która siłą rzeczy nie mogła trwać wiecznie. Zatem, gdy pod koniec spotkania oboje mieliśmy we krwi sporą dawkę płynnej trucizny, zrobiłam możliwie najgłupszą, aczkolwiek najbardziej typową dla kobiety rzecz. Mimo zachowanego przeze mnie umiaru w spożywaniu alkoholu, w tym czasie żadne z nas nie było trzeźwe, co - kierowana nagłym przypływem śmiałości - uznałam za idealną porę do wyznania wszystkiego, co leżało mi na sercu.
Nie upijam się często, ale jeśli już, to jest to upijanie się na smutno. Analogicznie, moja historia nie mogła zacząć się inaczej, niż dokładnym opisaniem pana B, gdyż w tamtym okresie, na trzeźwo czy nie, nie potrafiłam poradzić sobie z zaistniałą sytuacją, w której centrum znajdowała się owa osoba.
-Jest ktoś w moim życiu.. - zaczęłam, spoglądając na stojące naprzeciw mnie piwo (wódki już miałam dosyć), by tylko nie patrzeć rozmówcy w oczy. Łatwiej było mi się skupić, gdy oczyma wyobraźni widziałam swojego najlepszego przyjaciela, osobę, która od siedmiu lat była mi najbliższa, a która z przyczyn mi niezrozumiałych, nagle zaczęła się drastycznie zmieniać. Długo opowiadałam o tym, w jaki sposób pan B przez tyle lat stopniowo zyskiwał moje pełne zaufanie. Wspominałam o długich nocach, które wypełnione były różnego typu rozmowami, o umiejętności rozumienia się bez słów, o tym, w jak sprytny i strasznie inteligentny sposób pan B potrafił mnie rozbawić, o podobnych problemach i wspieraniu się nawzajem.. Banalnym dla mojego rozmówcy było zauważyć, że pan B dawno temu przestał być moim najlepszym przyjacielem. W zatajeniu tej informacji nie pomagał mi również fakt, że za każdym razem, gdy nie miałam innego wyjścia poza wypowiedzeniem imienia pana B, mój głos niekontrolowanie drżał, a mięśnie rąk, które spoczywały na kuflu, mimowolnie się zaciskały.
Rozmówca ze stoickim spokojem wysłuchał wszystkiego, co miałam do powiedzenia, po czym zapadła cisza. Głucha, rozdzierająca powietrze cisza, która mimo otaczającego nas wokół gwaru towarzyszyła nam przez krótszą chwilę. Z napięciem wpatrywałam się w mojego rozmówcę, niepewna co zaraz usłyszę. Gdy ten wreszcie uniósł wzrok, jego lodowate spojrzenie pomieszane z martwym wyrazem twarzy dało mi do zrozumienia, co towarzysz chce mi zakomunikować.
-On cię nigdy nie pokocha - wyszeptał w bezruchu. Ton jego głosu, niczym lodowaty podmuch wiatru niosący ciężką, nieuniknioną prawdę, przeszył wnętrze mego serca zostawiając na skórze nieprzyjemny dreszcz.
-Wiem - odpowiedziałam tym samym przerażająco obojętnym tonem.
Wiedziałam. Nie ma znaczenia fakt, iż nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli, jednak mimo wszystko w głębi duszy miałam świadomość, że pan B nie był mi pisany..
..nie miałam tylko świadomości, jak paraliżujący będzie strach, gdy nadejdzie dzień, w którym pan B znajdzie swoje szczęście - szczęście, którego więcej nie będzie ze mną dzielił. Nigdy bym się nie spodziewała, jak bardzo ugną się pode mną kolana, gdy wbity wprost w moje serce sztylet wypuści na wolność głęboko skrywany lęk związany z utratą bezpieczeństwa. I do cholery, przez myśl by mi nie przeszło z jaką łatwością pan B pozbędzie się mnie ze swojego życia, łamiąc wszystkie dane mi obietnice, burząc jak domek z kart fundamenty czegoś, co powstawało siedem lat.
Z drugiej jednak strony, owy sztorm został szybko zastąpiony niemożliwym do opisania spokojem. Jakby miesiące przygotowywania się na najgorsze coś jednak dały. Jakby cząstka wspomnień o osobie mi najbliższej nie umarła wraz z sytuacją, która miała zniszczyć wszystko.
Ot zrządzenie losu, że siedzę teraz w tym samym miejscu, piję to samo piwo i czekam na tego samego towarzysza, który być może znów mnie znajdzie, tylko po to, by powiedzieć mu "Miałeś rację."
Zatem.. ?