Dobra... Pewnie oczekujecie, że opowiem, jak było. Nie? I tak opowiem.
Gdy tylko tam weszłam zastanawiałam się "Co ja tu robię?" i miałam ochotę jak najszybciej wrócić do domu. Lubię słuchać muzyki Justina, ale nie krzyków jego pojebanych fanek. No ale nic, bo nawet nie chodzi o to. Spodziewałam się, że będę chociaż trochę podekscytowana, będę cieszyła się, że zobaczę Justina Biebera - chłopaka, który osiągnął tak wiele w tak krótkim czasie. Ale wcale tak nie było. Wyszedł na scenę z miną, jakby wcale nie chciał tu być i tak zachowywał się przez cały koncert - to pierwsze, co mnie zraziło. Z takim nastawieniem chce rozgrzać fanów? Ale one i tak się cieszyły. Justin równie dobrze mógłby wyjść na scenę, usiąść i dłubać w nosie.. i tak uważałyby, że jest zajebiście seksowny. Drugie; skrzeczał. Nie wiem, czy to jego głos czy nagłośnienie, ale SKRZECZAŁ. I to strasznie. A przy pierwszych piosenkach brzmiał nawet trochę jak wiewiórki z Alvina. No ale co tam.
W skrócie czułam się tam nie na miejscu. Najchętniej wzięłabym nożyczki i wycięła się z tego obrazka, oddając miejsce innej fance. Bo ja nią nie jestem, i teraz się o tym przekonałam. Lubię jego muzykę. Uważam, że wiele osiągnął. Szanuję go, gdy widzę wszystkie te rozhisteryzowane dziewczyny, czekające tylko na niego. Ale to nie dla mnie. Oczywiście cieszę się, że tam byłam i go widziałam. Ale Justin chciał zrobić to na odczepnego i przez to stracił wiele w moich oczach.
Koniec wywodu (którego i tak nikt nie przeczyta), Amen.