Powyżej jakiś fuckin' shit stworzony przeze mnie w wieku lat... czternastu? Widać na nim przeogromnie dużo. Whatever...
Wczoraj, dwudziesta druga trzydzieści-ileś. Po pięciu godzinach spędzonych w obozie pracy czas na powrót. Idę prze siebie, nie bacząc na nic. Nie zwracam uwagi na twarze ludzi, którzy mnie mijają. Jest mi to obojętne.
Jestem. Przy dźwiękach Nocnej Zjawy układam się na starej, skrzypiącej, powoli rozpadającej się huśtawce. Nie popatrzę dziś na gwiazdy. Wszędzie chmury, chmury wszędzie... W oddali błysk.
Zimno, przerażliwie zimno.
Przenośny grajek znów odmawia mi posłuszeństwa. Baterię trafił szlag. Za długo maniaczyłam w karty.
To taka forma relaksu w momencie, w którym, teoretycznie, powinnam się zajmować dziećmi. W końcu jestem niańką...
To niańczenie powoli wychodzi mi bokiem. Mam coraz mniejszą motywację do tej pracy. Czasem bierze mnie ochota na to, ażeby rzucić to wszystko i wyjść stamtąd jeszcze przed dwudziestą drugą, bez wiedzy mamy tego rodzeństwa ani niczyjej innej. No bo tez ile można?
''Ciociu Kaaaaasiu, jestem głoooooooooodny''(choć jeszcze przed sekundą na moje pytanie, brzmiące ''chciałbyś coś zjeść?'', mały odpowiedział ''nie''). No dobrze. ''No to co byś zjadł?"- pytam ze spokojem w głosie. W odpowiedzi padają kanapki z szynką. Pędzę, biegnę, lęcę na złamanie karku do kuchni, uwijam się jak mogę... Za sekundę kanapki są już gotowe. I co się okazuje? ''Ale ja chciałem bez maaaaaasła''. No ok, ok. Wyciągam z koszyka na pieczywo dwie nowe, świeże kromki chleba BEZ MASŁA. Następnie układam na nisz szynkę, a produkt końcowy zanoszę do pokoju, prosto pod nos młodego. ''Cioooooociu, ja jednak nie chcę kanapek. Zrób mi nalesniki''. Ok, moje nerwy jakoś to znoszą. Usmażenie kilku naleśników to przeciez żadna sztuka. Przy okazji młodsza siostra małego też się naje, więc żywienie obydwojga będę mieć z głowy, przynajmniej na jakiś czas.
Jajka, mleko, mąka, odrobina cukru- pudru i na patelnię...
Kolejna atrakcja ze strony dzieciaków: podczas, gdy drugi naleśnik ''dochodzi'', młoda, za przeproszeniem, ''leje'' po nogach, wskutek czego na korytarzu powstaje wieeeeeelgachna kałuża moczu, z małą stojąca po środku niej i usmiechającą się słodko-gorzko 3,5- letnią małą przebrzydła glizdą. ZWARIUJĘ! A przecież za każdym razem powtarzam jej, że kiedy czuje, że musi skorzystać z toalety, ma mnie po prostu zawołać. Nie jestem przecież jasnowidzem. A teraz ktoś musi to wszystko posprzątać. A któż to taki? Oczywiście, że ja... Kiedy ja wycieram powstały akwen wodny, ona biega po całym korytarzu, ciesząc się niezmiernie i zostawiając za sobą ślady małych stópek zmoczonych uryną. Ehh... Przebieram ją, a potem wracam do kuchni.
Dobrze, że nie zostawiłam patelni na gazie, bo by się działo, oj działoby się!
Kolejne naleśniki lądują na tależu. Gotowe! Stawiam je na stoliku przed oczyma petentów. Moim oczom za to ukazuje się niezadowolona mina młodej. No co znowu jest nie tak? ''Ale ja chciałam z dżeeeeeeeeeemeeeeeeeem''. Jasne. Po chwili wracam z kuchni, dzierżąc w dłoni słoik wypełniony truskawkową mazią. A teraz... SMARUJĘ DŻEMOREM! I znowu coś jest nie halo. Widze to w jej oczach. ''Ja chę bez dżeeeeemu''. Jako, że dla kazdego były po dwie sztuki, nakładam jej na tależ drugiego naleśnika, tym razem nie smarując go niczym, zwijam w rulonik i kroję na kawałeczki. Młoda bierze na widelec pierwszy kęs, pakuję go sobie do buzi, a następnie... odpycha tależ z daleka od siebie. ''Ja chcę parówki!'' No żesz...
Nie, ja się wcale nie denerwuję. Przynajmniej sie staram. Oddycham głeboko i myślę pozytywnie... Teraz za to szykuje się akcja na rondel i patelnie, bo młody zażyczył sobie dokładkę naleśników. I niech tylko ktoś mi powie, że praca z dziećmi nie jest męcząca...
Mój telefon ma atak padaczki. Wyjmuję go z kieszeni. Dwa połączenia nieodebrane. Pan Ktoś za mną zatęsknił i aż puścił mi sygnał. Oddzwaniam. Pierwsze, na co zwraca uwagę to fakt, że ta huśtawka na której leżę tak przeraxliwie skrzypi. Przepraszam, to moja wina, już przestaję. Nasza rozmowa nie należała do najdłuższych, gdyż Ktoś nie przepada za gadaniem przez telefon. Woli rozmowy w cztery oczy. A kto ich nie woli...
I znowu jestem skazana na przebywanie z samą sobą.
Burza jest coraz bliżej punktu, w którym się znajduję. Chowam się w domu i postanawiam korzystać z wolności danej mi z tytułu nieobecności mojego ''ukochanego tatusia''. Odpalam zatem komputer i sprawdzam, kto z moich znajomych na liście gg cierpi na bezsenność.
KTOŚ.
Czyta o symbolach, a potem odchodzi od komputera, żeby trochę porysować. I kontakt znów nam się urywa...
Nagle do głowy przychodzi mi myśl, czy by przypadkiem do Niego nie zadzwonić. W tym samym momencie, kiedy chwytam za telefon, On znowu puszcza mi sygnał. Telepatia? Pff... Zwykły zbiego okoliczności.
Słyszę z Jego ust ''Dobranoc, maleńka, słodkich snów'', potem połączenie zostaje przerwane i znowu zostaję sama.
Wyłączam komputer i idę d okuchni. Moja mama śpi w pokoju obok. Poza nią i mną nie ma nikogo w domu.
Siadam na stole na przeciwko okna. Z tej pozycji mogę spokojnie i bez ograniczeń podziwiać swoje oblicze. Swoją skrzywioną w grymasie twarz, poszarzałą cerę, podkrążone oczy... Bez makijażu prezentuję się szkaradnie, nim z resztą nie lepiej. Mnie nie pomoze już nawet kawał tapety zakupionej w budowlanym na rogu. No cóż, jest jak jest i nic z tym nie zrobię. Chyba muszę się z tym pogodzić...
Makaron.
Według ekspertów portalu diety.onet.pl ''zwiększony apetyt na makaron świadczy o uczuciu samotności.'' Bingo. Radzą mi poszukac sobie towarzystwa, jeśli będę miała na niego chcęć. Ha, gdyby to było takie proste... Jest środek nocy, wszyscy śpią, w dodatku mieszkam w takiej dziurze, gdzie nie ma żywej duszy. I gdzie niby jest to towarzystwo? Makaron moim jedynym przyjacielem.
Tak, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, która jest godzina, że o tej porze nie powinno się jeść, a zwłszcza przy mojej figurze, że od kilku dni jestem na diecie...
Czcze gadanie. W szafce szukam jakiegoś mniej szkodliwego dla linii zamiennika makaronu. Natrafiam na ryżowy. Myślę sobie- strzał w dziesiątkę! Pozornie. W jego stu gramach osiemdziesiąt dwa i pół grama to węglowodany, przy czym w tym zwykłym, z białej mąki jest ich siedemdziesiąt jesen i jedna dziesiąta grama. Z dwojga złego wybieram więc ten drugi wariant. Brązowy bylby lepszy, niestety się skończył...
Podupadam. Nie poszłam dziś biegać, a teraz siedzę tu i się tuczę.
Przepraszam, ja tylko zabijam swą samotność.
Znam dużo lepsze lekarstwo na nie, aczkolwiek jest ono za daleko ode mnie. A raczej ON. Dzieli nas sto trzydzieści sześć kilometrów oraz brak wyrozumiałości ze strony mojego ''ojca''. Zanosi sie też na to, że w najbliższych miesiącach ta odległość wzrośnie do trzystu osiemdziesięciu dwóch kilkometrów, ponieważ Ktoś opuszcza rodzinne gniazdo, aby rozwinąć skrzydła i zacząć nowe, samodzielne już, życie.
Bywa...