Żebyś zawsze i żebyś częściej.
Stoję sama z boku, za Tobą i nimi. Na dystans wstydu, na odległość łzy. Jakaś nieistniejąca, jakby od niechcenia. Byle nie rzucać się w oczy. Byle się uśmiechać do wszystkiego i wszystkich, nawet do samej siebie. Uśmiech. Widzisz? Wszystko w porządku, tak jest ok. Jestem już daleko. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Uśmiech. Przecież potrafię. Jesteś granicą między mną a całą resztą, od której od zawsze niezwykle starannie odgradzałeś mnie swoimi plecami, odwracając twarz, zabawiając rozmową innych i rozdzielając niepasujące do siebie światy, w obawie przed uajwnieniem tajemnic jednego z nich. Zupełnie jak wtedy. Uśmiech. Jak długo to trwa? Czy nie za długo? Przepędzam z głowy myśl, że przecież od zawsze. Uśmiech. Czasami zastanawiam się, czego się boisz. Ja też się w takich momentach boję, wiesz? Uśmiech. Pewnie nie wiedziałeś. Dałeś się nabrać. Zbyt pięknie się uśmiecham.
W sidłach pięknej klęski.
Coraz bardziej obcy.
Nie przyznam się, że się zgubiłam.