Czas przecieka mi przez palce. Wije się pomiędzy słojami na podłogowym dębie,
a wczorajszym wiatrem. Tym chłodnym z drobinkami rozmów i szarych zwęglonych słońcem liści.
Ze spaceru trzy przedwczoraj wstecz. Z wiatrem który beznamiętnie rozprzestrzenia mi guzikowe dziurki
w płaszczu i choroby zakaźne od języka w dół. A ja krąże z nim do pary, krzycząc we wszystkich
językach żałosne do szpiku "zaczekaj" - tylko z polskim jeszcze do tyłu jestem. - Mam to na końcu języka!
- Brakuje Ci czegoś na języku? - Niee! - No to masz ból gardła. - yyyy! - Ależ nie ma za co Kochanie.
- Zaraz wykrztusze! - Chcesz sie krztusić? Kaszel? Choroba weneryczna z farmaceutą? Bez ulotki?
Luzik! - ...! Ot złośliwość rzeczy martwych. Ot przekonanie, że chce sie zrobić w jeden dzień milion dwie rzeczy
i jeszcze wrócić na kolację. Jestem prze-po-twornie-mocno zmęczona. Zdziwienie moje sięga zenitu,
że moje resztki energi są jeszcze w stanie wykrzesać z siebie aż tak wiele, a zegar czelność stukać mi po łbie
do rytmu. Piekielna machina. Dziś odpoczywam. Pani Fiszowata mnie natchneła i ide czytać w wannie.
Mam nadzieje, że nie zatopie książki ani mojego żelu pod prysznic. Jak nie wróce to ratujcie tę dwójkę.
tak potwornie mnie bolą plecy, że tego nie da się opisać.
mam tak jakby ciężki dziś dzień ..
a co u was ? :*
* * *