Widzisz to? To mogło być nasze życie. To my mogliśmy cieszyć się tą chwilą, w której serca stykają się szumem wiatru. To nasze tętna mogły przyspieszać przy każdym dotyku. To nasze twarze mogły uśmiechać się do siebie nawzajem i cieszyć się swoją obecnością. To my mogliśmy być szczęśliwi. Ale przecież to my - skreśleni już na starcie.
Patrzyliśmy na to z innej perspektywy, wiem. To co czuliśmy też się od siebie różniło, może nie siłą, ale mieszanką uczuć, które wtedy były priorytetem. Na piedestale hierarchii wartości stoimy my, widzisz? Jesteśmy tam, w każdym kolejnym wspomnieniu. Jesteśmy tam szczęśliwi, bo oddychając wspólnym powietrzem czujemy, jak nasze serca wypełniają się ciepłem. Błądząc po obrzeżasz naszej historii, dziś widzę w niej to, czego nie potrafiłam dostrzec w chwilach, w których byliśmy głównymi bohaterami tej bajki. Pokonując razem wszystkie przeciwności i przezwyciężając to, co stało na drodze do wygranej daliśmy radę osiągnąć cel, dotrzeć na samą górę szczęścia. A potem wystarczyło kilka głupich słów, dzięki którym runęliśmy na dno przytłoczeni gruzami skończonej miłości.
Może to nie do końca jest tak, że się poddałam. Ja tego nie zrobiłam, nie byłabym wstanie. Upadam i potykam się na prostej drodze, ale wychodzę z tego cało przecież zdarzają się błędy. Bywają chwile że tracę świadomość, że się odcinam, że chce zaprzestać walki i odpuścić wszystko i zarazem wszystkich. Cholera. Przecież nie może być ze mną aż tak źle. Czy jest? Przecież chodzę, patrze, oddycham, żyje. Bo żyje prawda? Może nie pełnią życia, bo już nie potrafię. Bez niego nie. Ale jestem tutaj, wśród ludzi. Nie taka jak wcześniej. Mniej naiwna, mądrzejsza, silniejsza, odporniejsza, bardziej zamknięta w sobie, lecz sam fakt, że jestem powinien uszczęśliwiać bliskich. Sama dla siebie jestem martwa, bo on stał się martwy. Podobno ja i on to jedno. Jedna dusza, jedno serce. Wychodzi na to, że jesteśmy ze sobą nieodwołalnie złączeni a wręcz nierozerwalnie.
To już koniec, wszelkie moje starania, wysiłki i próby nie doprowadziły mnie szczęśliwie do celu. Cała energia i chęć życia została odepchnięta, odeszła. Dokonało się. Moja krew przelata na czarę, wszystko się posypało. Jestem niczym upadły anioł z postrzępionymi skrzydłami i skaleczonym ciałem oddziałującym na dusze. Powolnym pewnym krokiem, ruszam w otchłań piekieł. Los i życie, nie pozwoliło mi stąpać po lepszych ziemiach. Skończyłam negocjacje z przeznaczeniem, ale czuję, ze nie tak miało być. W ostatecznej sytuacje zostaje sama, odrzucona, pokonana i bezradna. Koniec, pogodzona ze swoim losem nie zatrzymuje się. Podnoszę głowę, prostuję skrzydła, podleczam strzępki duszy. Idę, przygotowana na najgorsze. Idę by stanąć przed nowym wspólnikiem. Szatan z Lucyperem już wyczekują i wypatrują mnie na szczycie.
Tak właściwie to co ja mogłam powiedzieć? Tak, zawsze go kochałam. Nadal kocham. Polubiłam uczucie, które mnie opętało w chwili słabości. Ten moment wydał się być znaczącym, jakby stanowił początek zupełnie innego rodzaju miłości, pewnej, stałej, stabilnej. Lecz on znowu postanowił się ze mną nie kontaktować. Mijały kolejne minuty, godziny, dni, które zaczęły przekształcać się w tygodnie aż w końcu nastał czas miesięcy. Po mniej więcej dwóch miesiącach muszę uznać, ze chyba tylko sobie wyobraziłam naszą wspólną bliskość i zaufanie. Towarzyszy temu gigantyczny ból co mnie w gruncie rzeczy zaskoczyło. Sądziłam, ze znam wszystkie rodzaje miłosnych cierpień, to jednak było coś nowego. smutek, potworna świadomość straconych szans, życia, jakie ja i on mogliśmy wspólnie wieść, gdybyśmy oboje byli nieco inni, gdybyśmy nie byli egoistami. Gdyby miał mniejsza obsesje na punkcie innych dziewczyn, gdybym ja była zdolna do kompromisów...