Zdjęcie jeszcze z wakacji. Do których z chęcią bym wróciła. Co ja bym dała za te 2 miesiące luzu. Tak chciałam iść do szkoły. Tak mi się lekko wstawało o 6 rano. Taak mi fajnie dni leciały. Pierwsze dwa tygodnie? Wszystko pięknie ładnie. A teraz ? Minął miesiąc a ja mam już dosyć ... Bo ostatnim piątku coś we mnie pękło i tak się najebałam, że półprzytomna wylądowałam nad kiblem w domu. Nie radzę sobie. Za dużo sprawdzianów.. Zadań domowych.. Za mało czasu dla siebie.. Nie wiedziałam, że to aż tak hardcorowo będzie a teraz ? Po 4 lekcjach rzygać mi się już chce, a przede mną następne 4. I tak codziennie. Modlę się, żeby był już piątek. Płaczę nad książkami i zeszytami. Zajęcia wyrównawcze z matematyki. Nie mogę już poprostu. Ledwo wstaję rano... Ledwo ciągnę, a gdy jest już piątek odpoczywam. W sobotę usiłuję się wyszaleć, a w niedzielę jak zawsze rodzinka i lekcje...
Jakoś mi się tak żyć odechciało. Tyle rzeczy mi brakuje. Ta rutyna dopiero się zaczęła. A przede mną całe 4 lata. Co za głupek ze mnie. Poszłam do technikum a na dobrą sprawę nie mam pojęcia czy to mnie zainteresuje. Nie wiem kim chcę być kiedyś tam. Może jednak mogłam kształcić się w zawodzie dziennikarza tak jak mi radzili? Jeszcze dojdzie do tego, że skończę jako ekspedientka w sklepie...