Nie jest idealny. Właściwie do ideału dalej mu chyba niż kiedykolwiek wcześniej. Jest chumorzasty, rozkapryszony, marudny, złośliwy, zapomina mnie kochać dokładnie ak jak chciałam, zapomina czytać w moich myślach. Doprowadza mnie do szału, ale nie jakiegoś tam byle jakiego, nie! takiego, że już nic tylko spakować się, wziąć rozwód i zamknąć za sobą drzwi. Mówię do niego wielkimi literami, ogromnymi, grubymi, kaligrafuję słowa, prośby i oczekiwania, a on jak głuchy, jak ślepy, błądzi po omacku i przecież gdyby tylko mnie posłuchał, byłoby łatwiej. I czasem naprawdę nie wiem już po co to wszystko, po co nam te walki, starania, wojny. Czy nie powinno być łatwiej? I wtedy zawsze, za każdym razem, kiedy ja zaczynam wątpić, on wciska we mnie wiarę, niezachwianą, najmocniejszą, taką, która zapiera dech w piersiach, która unosi mnie ponad ziemię. Jak w te wieczory, kiedy trzyma mnie na kolanach, kiedy oglądamy zdjęcia naszych córek i oboje płaczemy jak dzieci, bo są tak cudne, tak idealne, tak nasze. Jak wtedy, kiedy wyglądam jak wielkie nieszczęście, a on patrzy na mnie z takim zachwytem w oczach, że skręca mnie w środku. Jak wtedy, kiedy po prostu trzyma moją dłoń, kiedy opowiada o wszystkim, co boli, o tym, co złe i jak wiele mogliśmy stracić. Przed nami wiele sztormów, wiele burz i fal, które zaleją nasz brzeg, które zniszczą to, co budujemy. Ale mamy siebie, mamy naszą przystań, bezpieczną, jedyną, najważniejszą. Do końca życia będę całować te same wargi, patrzeć w te same oczy i zasypiać w ramionach którym przyrzekałam wierność. I nic nigdy nie było tak dobre, tak ważne, tak bezpieczne.