codzienne rytuały, otwieranie butelki wina, czytanie książek, kawa w środku dnia w zaskakująco zatłoczonej kawiarni.
a z k. nadal łączy mnie najdziwniejsza relacja w życiu; uświadamiam to sobie w chwili, kiedy po północy wychodzimy razem z knajpy pełnej ludzi na prawie pustą ulicę, jeszcze w głowie szumi od dużej ilości wina, on zapala papierosa, wyciąga w moją stronę dopiero co otwartą paczkę. zapalam, zastanawiając się, po co w ogóle za mną z tej knajpy wyszedł, mam wrażenie, że zaraz wytknie mi te momenty - a dobrze wiem, że je wszystkie zauważył - w których można mnie było przyłapać na kłamstwie; nasze skrzyżowane spojrzenia nad stołem - tak, to wszystko sprowadza się do tego, że stoimy przed tym wejściem o pierwszej w nocy i z jakiegoś powodu żadne z nas nie chce iść w swoją stronę. nagle czuję się zupełnie bezbronna, odarta ze swojego pancerza, uśmiechu przyklejonego do twarzy; zaciskam mocniej szalik, nagle zaczęło jakby bardziej wiać.
nie wyszło nam bycie razem, i z jakichś powodów nie wychodzi też bycie z kimkolwiek innym.
detale, szczegóły. wystrój kawiarni, w której piliśmy kawę i do której już nigdy potem nie wróciliśmy. książka, którą dostałam od niego na urodziny, którą nadal mam na swojej półce, a której nigdy nie przeczytałam.
mam wrażenie, że wszystkie inne znajomości, te burzliwie zakończone, których konsekewncją było rozdawanie otrzymanych książek znajomym, wyrzucanie nagranych płyt, kasowanie zdjęć z komputera i numerów telefonów z komórki; wszystkie te znajomości, które odbijały się we mnie echem, powodowały wybuchy złości i coś na kształt paniki, jak ta kilka tygodni temu w mieście D. - wszystko to było przejawem dramatyzmu, którego nigdy nie udało mi się zwalczyć.
a tak naprawdę okazuje się, że za skórę wchodzą ci, których numer telefonu nadal wyświetla się w twojej komórce, a książki i płyty wciąż, chociaż pod warstwą kurzu, leżą gdzieś na półce. ciągle nie wiem jeszcze jakie znaczenie miała tamta jesień. i poprzednia.