nic nie pisze, wiem.
nie mam tez zdjec do wrzucania.
w sumie to nawet nie mialabym co narzekac na to, ze nie mam czasu zeby pisac, bo tak czas by sie znalazl.
wazne (albo i nie wazne?) jest to ze mi sie poprostu nie chce nic pisac.
nie mam na to sily.
z reszta ludzie i tak nie chca czytac o cudzych problemach, kazdy ma dosyc swoich.
po prostu nie mam juz sily dalej zyc, dalej isc pod gorke, ktora robi sie coraz bardziej stroma.
to nie jest zycie ktore ja bym chciala.
to zycie nie jest takie jak powinno byc, bo nie patrze sie tylko na siebie, ale pomagam innym. i co do cholery jasnej z tego, ze komus pomoge, jak do tej pory nikt nie pomogl mnie?
czasem mam taka straszna, ogromna ochote wyjsc z domu i poprostu juz nie wrocic.
no i co z tego, ze bym chciala, jak nie mam dokad pojsc?
wiecie, jakie to jest uczucie, jak sie nie ma dokad pojsc?
jak sie siedzi samemu ze soba, kiedy ten zal, ta gorycz i wscieklosc przeradzaja sie w lzy?
przyjaciele?
przyjaciol poznaje sie w biedzie.
widac, bo jak ja, od dlugiego czasu przyjaciol (a z reszta, po co przyjaciol, po co wielu, wystarczylaby jedna, jedyna osoba ktora chcialaby poswiecic mi chociaz odrobinke swojego czasu i zainteresowania) nie mam i choc tak bardzo bardzo bardzo kogos potrzebuje, to chyba juz miec nie bede.
nawet mam czasem ochote podejsc do jakiegos czlowieka na ulicy, powiedziec,
sluchaj, jest mi bardzo zle, pomoz mi, zostan moim przyjacielem, chociaz mnie wysluchaj...
tylko ze kazdy normalny uznalby mnie za wariatke.
w sumie moze sama powinnam siebie za taka uznac.