Mam dość. Wszystko się pierdoli. Czy jestem jakimś pieprzonym magnesem na pecha? Staram się. Od samego początku życia pamiętam więcej złych chwil niż tych dobrych. Wiecznie płacz. Zamknięta w sobie tyle lat. Pieprzona czarna skorupa. Byłam niewidzialna. Codzienna monotonność. Ci sami okropni ludzie każdego dnia. Coraz więcej gorszych słów nawet od bliskich. Głupia nieudacznica od narodzin. 3 lata temu się to zmieniło. Wyszłam z depresji. Moje ręce się zagoiły. Cudowny wybawca ociekający ciepłym światłem, które biło z jego serca. Teraz widzę jak to się zmieniło od tamtego czasu. Światło wygasa w każdym z nas z upływem czasu... Wszytko wraca. Płacz prawie codziennie. Słuchanie muzyki, zamykanie się w pokoju i pisanie. Tym razem publicznie, a nie książkę jak kiedyś. Każda bliska osoba zaczyna być w moich oczach nienaturalnie piekielna. Pamiętacie jak widzieliście świat jako dzieci? Wszystko było takie wielkie... Właśnie teraz się tak czuję. Przeraża mnie wszystko. Mój świat w głowie? Siedzę na środku skulona, obejmując nogi rękami i chowając głowę, a gdy tylko spojrzę się w górę wszystko robi się coraz większe i bardziej przerażające. Nie chcę patrzeć. Chcę zniknąć. Widzę światło... czekam na uderzenie i wieczną ciemność.