Bilans:
- Omlet z warzywami + kilka owoców
Obiad:
Placki ziemniaczane + pół bułki żytniej.
Potem zjadłam 2 grzanki z serem i keczupem (a co!)
Kolacja:
Jogurt naturalny z cynamonem, gryką preparowaną, amarantusem i suszonymi śliwkami.
Aktywność:
GODZINA SKAKANKI! (mój absolutny rekord! Obecnie darzę ją niezwykłą sympatią)
+ https://www.youtube.com/watch?v=h_u5P-8BP1c
Dzisiaj ze snu wyrwała mnie kłótnia pomiędzy członkami mojej rodziny. Tyle negarywnej energii, nienawiści i gniewu spadło na mnie, już w pierwszysch minutach piątkowego poranku. Ale nie. Nie dałam się. Nikt nie stłumi mojej dobrej aury( zaraz to wytłumaczę)
Więcej im nie pozwolę mnie niszczyć.
Byłam ostatnio na warsztatach, które w pewnym stopniu - otworzyły mi oczy. Na nich są poruszane tematy samodoskonalenia, samoakceptacji, postrzegania innych, radzenie sobie w konfliktach i temat związków. Zwłaszcza tych toksycznych. I wiecie co? Mam wrażenie, że jestem w "toksycznym związku" z... moimi rodzicami. Nienawidzę powrotów do domu. To jest dziwne. W szkole ciągle myślę o domu, ale gdy już po powrotnej podróży śmierdzącym autobusem, stoję przed drzwiami mojego domu - głodna, zmarznięta, zmęczona - waham się. Cześć mnie chce się dostać do mojego bezpiecznego lokum, jakim jest mój ciemny pokój, druga cześć mnie wyrywa się do ucieczki, obawa przed spotkaniem tej absolutnie głupiej dwójki. Jedno słowo, zły ton głosu - i rozpoczyna się seria ataków na moją osobę. Wiecie jak to kurewsko boli, jak chcę coś zażartować, rozładować tą ciążącą nad nimi toksyczną chmurę jadu i złości, powiedzieć jakieś ciepłe słowo, uśmiechnąć się, a matka wam krzyczy w twarz, żebym się lepiej zamknęła? A optem po kilku godzinach słyszycie opiergalanie, że się wgl z nimi nie liczę, nie rozmawiam tylko wciąż zamykam w pokoju, że nic nie robię w domu (gdzie praktycznie tylko JA zapierdalam co tydzień by obsprzątać cały dom, a oni nawet palcem nie kiwną) że tylko liczą się dla mnie ICH pieniądze?
Tak bardzo chcę uciec od tych toksycznych ludzi. Mam wrażenie że moje ostatnie autodestrukcyjne myśłi nienawiści do siebie nie spowodowała wcale szkoła. To oni mogą rozpościerać tą śmiertelną aurę. Tak bardzo chcę uciec...
Wspomniałam o autodestrukcyjnych myślach. Było ze mną źle, na tyle, że mnie mój anioł nie mógł rozpoznać. Gubił się kiedy kłamę, kiedy wrzeszczę prawdę o swoich myślach.
Myśli wrzeszczące w głowie, że jestem obleśnie tłusta.
Ataki rozrywających wyrzutów sumienia po jedzeniu, a z tym bezradne zawiśnięcie nad sedesem w spazmach szlochu.
Nienawiść do siebie, że nie jestem niczego warta, że jestem cholerną, tępą idiotką, która nawet nie umie napisać sprawdzianu na 2.
Smutek w oczach mojego anioła, gdy widzi, że moje demony wracają.
Przez jakiś czas walczyłam z tym wszystkim. Milczałam. Wrzeszczałam. Płakałam. Śmiałam się. Obłąkana. Obłąkana Monika.
I gdy tak byłam na dnie usłyszałam bardzo mądre pytanie.
"A co jeśli miałabyś być taka jaka jesteś, już do końca życia? Ten sam wygląd, charakter?"
Szczerze? Myślałam, że popłaczę się na tą myśł. Ale potem przemyślałam to wszystko. Jeśli miałabym być tą ryczącą i rzygającą dziewcynką to rzeczywiście - lepiej oszczędzić sobie przykrości i zdechnąć. Ale uświadomiłam sobie jedną bardzo istotną rzecz. Ja WCALE taka nie jestem. Okłamałam sama siebie, wmówiłam.
I wtedy poszłam na te warsztaty. Szczególnie jedno ćwiczenie zaskarbiło sobie miejsce w moich wspomnieniach.
Siedziałam naprzeciwko jednej osóbki z mojej klasy, z którą NIGDY praktycznie nie rozmawiałam. Ćwiczenie było proste. Miała mówić to co widzi, a potem zacząć snuć domysły o moim życiu. Analizować to co widzi na codzień i zacząć zgadywać, jaka jestem, co lubię.
I wiecie co? Na podstawie mojego codziennego zachowania, ona zaczęła mówić o dziewczynie - którą ZAWSZE CHCIAŁAM BYĆ. ja UŚWIADOMIŁAM sobie, to, że taka już jestem! I skoro osoba, która tylko widzi mnie na codzień, potrafiła zgadnąć tyle aspektów mojego życia, to inni pewnie też to widzą. Widzą osobę którą chcę być. JA NIĄ JESTEM. To było takie pstryknięcie przed oczami. Pobudka. Otwarcie oczu. Dzięki temu mogłam spojrzeć na siebie oczami innej osoby. I choć trudno było mi mówić o tym przy wszystkich (każdy musiał się po ćwiczeniu wypowiedzieć) to mówiłam. I byłam niesamowicie szcześliwa.
Czułam się, jakbym narodziła się na nowo. Poczułam siłę.
Znów musiałam coś w sobie uśmiercić - moje destrukcyjne myśli, fałszywy obraz swojej osoby - by znów poczuć się SOBĄ.
Znów czuję SIEBIE w SOBIE. Znów jestem Moniką. I jestem z tego niesamowicie szczęśliwa. Znów mogę powiedzieć, że KOCHAM to kim jestem, jaka jestem, jak wyglądam, jak czuję, bez tego ukłucia w żołądek że się oszukuję. Teraz wiem że to słowo "kocham" nie jest fałszywe. Znów mam szacunek do samej siebie.
Usłyszałam ostatnio bardzo mądre słowa.
W każdym z nas są dwa wilki. Jeden biały, który wyraża miłość, wolność, piękno, artyzm, kreatywność, zapał do poznawania świata, wdzięczność i szczęście. Drugi - czarny. Wyraża on nienawiść do siebie i wszystkiego wokół, lęki, stres, zazdrość, bezsilność, agresję. I tylko od nas zależy - którego będziemy karmić, a którego pozostawimy by zginął. Paradoksy dzisiejszego świata sprzyjają temu czarnemu wilkowi w nas.
Wiecie? Dzisiaj czuję się jakbym miała urodziny. Jakby dni kiedy nie byłam sobią - były zupełnie z innego życia.
Ja wybrałam.
Wybrałam białego wilka, by czarny poszedł precz gdzieś zdychać z głodu . Ale i on jest, cały czas i będzie wracać. Będzie pojawiać się, wystawiać na próbę, kusić.Wilk czarny musi współistnieć z białym by była harmonia. Ale kogo karmimy - zależy od nas.
Ale czy dzięki niemu nie doceniamy lepiej tych pojedyńczych odrodzeń?
Jestem sobią. Jestem silna. I nie dam się niszczyć nikomu. Nie ugnę się nawet, gdy będzie chodziło o te toksyczne dwie osoby - które tak naprwdę dały mi życie.