Czesc 105
Dear Death
Siedzę przy biurku, tyłem do niego. Ledwo udaje mi się utrzymać głowę, aby całkiem nie oprzeć brody o mostek. Oparłam łokcie na kolanach, tak że całe przedramiona zwisają w dół.
Kap.
Kap.
Kap.
Patrzę na kolejne krople krwi spływające wzdłuż opuszków palców i spadających na podłogę, gdzie potworzyły się małe, krzepnące kałuże. Ignoruję kolejne upomnienie, że powinnam to opatrzyć. Unoszę dłoń i przyglądam się dwóm złamanym i zerwanym paznokciom, pękniętej skórze i obdartym kostkom. Zerkam nieprzytomnie na drzwi, gdy ktoś naciska klamkę. Ta z pozoru prosta czynność mnie otrzeźwia, nagle wszystkie myśli wskakują do odpowiednich szuflad, a zamęt cudownie opada na dno umysłu.
- Hope? - głos mojej siostry powoduje ucisk żołądka, dociera do mnie, że może nie jest bezpieczna. - Wszystko w porządku? - dopytuje z przejęciem, natrafiając na opór ze strony drzwi zamkniętych na klucz.
- Tak, nie teraz, proszę - brzmię ochryple i słabo, to miejsce mnie umartwia.
- Na pewno wszystko dobrze? - drąży dalej, a we mnie pulsuje kula tłumionego gniewu, a nie chcę, aby została wyładowana właśnie na niej.
- Do cholery, nie teraz, Alice - ostro, może nieco zbyt ostro. Moja mała Alice jest już prawie dorosła, jednak nigdy nie usłyszała ode mnie złych słów. Jednak nie to się teraz liczy.
Brunet siedzi na łóżku i bacznie mi się przygląda, gdy wyciągam z walizki podręczną apteczkę i opatruję palce.
- Jak wiele ten pokój skrywa tajemnic? - pyta, zaciekawiony, lecz jednocześnie jakby znużony, oglądając masę kresek wyrytych na ścianie.
- Zbyt wiele - wzdycham ciężko i przymykam powieki, a gdy ponownie je rozwieram, w pokoju jestem sama. Zagryzam wargę i wyciągam z apteczki cienką igłę. Otwieram ją i siedzę przez moment w ciszy, zastanawiając się, czy powinnam, a jeśli tak, to gdzie i co? Ujmuję bosą stopę i myślę nad słowem. Bezsilność obija mi się o czaszkę, jednak obawiam się jego długości. Tak dawno tego nie robiłam, nie chcę czegoś tak dużego. Podejmuję szybką decyzję i wprawnymi ruchami tworzę na skórze krwisty wzór. Już po chwili ocieram krople czerwieni i czuję jak niemoc stapia się z moim ciałem, wchłania się we mnie, stając się częścią mojej egzystencji już na zawsze.
Umysł pracuje sprawniej i niestety zaczynam sobie przypominać, dlaczego robiłam to wszystko wcześniej. Wypuszczam głośno powietrze i po raz kolejny sprawdzam akta. Przypominam sobie dobrą, poczciwą Melisse, jej niebieskie oczy, tak często wypełnione strachem w tamtym czasie. Odtwarzam w myślach chwile, gdy przychodziłam do pracy, a jej uśmiech był jednym z pierwszych, które mnie witały. Zawsze szczery, wypełniający okrągłą twarz, odsłaniający nierówności dwóch dolnych zębów. Była urocza, pomocna, nie sposób było jej nie lubić, nawet mi. Wystarczył jeden, niezrównoważony facet, który chciał zgłosić pobicie, gdy biedna Melissa
została sama na posterunku, to był czas poważnego wypadku, nikt nie został na naszym piętrze i sekretarka nie była w stanie pomóc mu na już. Pobiciem nie zajął się nikt, mimo zgłoszenia ze strony dziewczyny, co było błędem. Gniew i chęć zemsty skupiła się na niej, choć nie było w tym jej winy. Na pozór nic nadzwyczajnego, pociągnęło lawinę konsekwencji, groźby, nękanie, aż w końcu uprowadzenie, od którego mała blondynka już nie była taka sama. Mieszkała razem ze mną, gdy ja załatwiałam zmianę jej nazwiska, szukałam mieszkania oddalonego od tego gówna. Stworzyłyśmy coś na wzór nici przyjaźni, niewielkie porozumienie, które pojawiło się nagle. Dziewczyna, którą uratowałam, której pomogłam stworzyć nowe życie, nie żyje.
Nijak nie mogę zestawić jej obrazu z widokiem poćwiartowanego ducha sprzed domu.
Aakash i Ella, a teraz jeszcze Melissa. Irina Bogdanow... Ukrainka... Wyszukuję w Internecie informacji na jej temat. Nie ma nic wartego uwagi, jednak gdy przechodzę na trzecią stronę wyszukiwania widzę fotografię, wycinek z nagłówka gazety.
Rozbity handel kobietami! Nielegalne imigrantki jako żywy towar!
Nagłówek pismaka wrzeszczy mi w twarz, a ja zerkam na datę. Ponad cztery lata temu, początki mojej pracy w nowojorskim wydziale i pierwsze sukcesy. Powiększam zdjęcie i żółć podchodzi mi do gardła. Wygrzebuję podręczną buteleczkę burbona i na raz opróżniam połowę. Patrzę na zaniedbaną ciężarówkę z otwartymi drzwiami, z niej wychodzą kobiety. Jedna, stoi prosto na trapie i patrzy w obiektyw. Irina. Błysk flesza odbity w jej oczach pośród ciemności nocy i samochodowych świateł. A obok, nieco zgarbiona, podająca jej dłoń młoda policjantka. Ciemne włosy związane w kucyk, mundur i ciężkie buty. Ja, prawie pięć lat temu.
Kręci mi się w głowie, chcę natychmiast poinformować Ala, lecz jedno spojrzenie na zegar rozmywa mój plan. Wykończona, odkładam laptop i kładę się do łóżka. Nade mną majaczą kreski wydarte w ścianie. Zamykam oczy, znów mam dziesięć lat i się boję, a w mojej głowie buja się jedno pytanie: kim jesteś?
Już dawno zapomniałam, co to znaczy bezsenność. Teraz powróciła. Łupie mnie w kościach, a w głowie szumi. Siadam na krawędzi łóżka i odnotowuję, że jest ładna pogoda. Podchodzę do okna i przez chwilę zapominam, gdzie jestem, wydaje mi się, że nawet tu może być dobrze, zwłaszcza teraz, gdy pochłania mnie piękno poranka. Otwieram okna, aby wywietrzyć metaliczny zapach krwi, po czym wyciągam czarne spodnie i bluzkę w tym samym kolorze. Zasłaniam bliznę podkładem, robię delikatny makijaż i wracam do okna. Jest wcześnie, może szósta, jednak zamieram, widząc kogoś w ogrodzie. Przyglądam się ułamek sekundy, aby być pewną, kto to jest. Wychodzę z pokoju wraz z psem i przemykając przez dom, wychodzę na taras. Nie widzi mnie, stoi tyłem, przycinając krzewy.
- Nadal tutaj - nie pytam, stwierdzam sucho i widzę drżenie, gdy dociera do niego mój głos.
Odwraca się ostrożnie, jakby spodziewał się ataku. Nadal ma dość przystojną twarz, ciemniejszą karnację i sporą ilość nowych bruzd.
- To ty - przełyka ciężko ślinę, poprawiając w dłoni sekator.
- To ja, pies też był mój. Ile po nim jeszcze uśmierciłeś? - przechylam lekko głowę, widzę jak zaczyna się pocić, choć słońce nie grzeje mocno.
- Nie wiem, o czym mówisz - dalej stara się wybronić.
- Ale ja wiem... i ona też, Sheeva bij - pstrykam palcami, na co suka wybiega z domu i wgryza się w łydkę ogrodnika.
- Zabierz tego psa! - wyje, ujmując mocniej sekator.
- Uderz ją, a cały twój mięsień zostanie w jej zębach - syczę, stając tuż obok niego. - Już wiesz, jak czul się tamten, mały piesek... A teraz powiedz mi, nadal pieprzysz moją matkę, gdy tylko zamkną się drzwi za ojcem? - uśmiecham się półgębkiem, widzę przerażenie w jego twarzy, a potem przetacza się przez niego fala gniewu. Unosi rękę, aby mnie uderzyć, jednak chwytam go za przegub.
- Jasne, uderz mnie - niemal pluję mu w twarz.
- Zabierz psa albo wezwę policje - zaczyna jęczeć, zdaję sobie sprawę, jaki ból rozrywa mu nogę, gdy Sheeva co chwilę dogryza chwyt.
- Chętnie. Zaatakowałeś mnie, musiałam się bronić, użyłam psa, zaatakowałeś inspektora na służbie. Lata temu zabiłeś niewinne zwierzę i... zgwałciłeś dwunastolatkę, która do dziś nie chciała o tym mówić. Twoje słowo, przeciwko mojemu, jak myślisz, komu uwierzą? - warczę, odpychając go od siebie. Widzę jego rozszerzone źrenice, Sheeva puszcza jego nogę, aby ponownie zacisnąć na niej szczęki.
- Co zrobił? - oboje odwracamy się równocześnie w stronę tarasu, na którym stoi mój tata.