Tak jak przez ostatni rok płakałm jedynie ze szczęścia, teraz łzy leją mi się non stop i to raczej z innych powodów. Każda uwaga mnie dobija, każdy podniesiony głos, każda bezradność, jestem tylko kruchym ciasteczkiem czerpiącym radość tylko z tych kilku chwil spotkania z polewą czekoladową blond lokowatą. I okazuje się, że powodów do zmartwień jest masa. Czy ja przesadzam, czy tylko płacz odzwierciedla rzeczywistą masakre bezradności, a jej jest w chuj. Okazuje się, że na mało rzeczy mam wpływ, a moja codzienność jest uzależniona od innych ludzi, albo po prostu boję się wziąć sprawy w swoje ręce, ale tylko w jednej kwestii mogłabym to zrobić. I ciągle tylko czekam, nie potrafie się cieszyć dniem, potrafie cieszyc się jedynie kilkoma chwilami z blond loczkiem, których jest zdecydowanie za mało. Tak jak tego wina na brzegu plazy, wtedy wieczorem, kiedy wial wiatr, a my przytuleni patrzylismy na daleki horyzont nad naszym Morzem. Brakuje mi tych chwil. Nawet tych zwykłych. Brakuje mi częstszych odnośników mojej wartości i normlanośc w ogóle. I to chyba jest powodem moich załamań. Brak czucia siły w sobie?
Wszystko mnie przerasta.