[edit] tytuł alternatywny, po mojej drobnej modyfikacji: "Przemyślenia introwertyczki, czyli relacje międzyludzkie zabierają energię"
Rozmawiając z Maciejem o związkach, zrozumiałam swój największy problem, jeśli chodzi o kompromisy, które przychodzą mi z taką trudnością, jakbym musiała przełknąć potłuczone szkło. Wszystko dzieje się za sprawą źródła mojej siły - samotności.
Siłę, spokój i całkowite opanowanie czerpię z samotności właśnie. Kiedy jestem tylko ja i kredki, albo tylko ja i kawa, muzyka, papieros. Tylko ja i moje myśli. Kawałek po kawałku z tych myśli buduję siebie, a wokół siebie mur, odgradzający mnie od wszystkiego co inne niż mój światopogląd. Na tym bazowałam przez ostatni czas, żeby nie zwariować.
I oto właśnie, kiedy idę na kompromis lub muszę zaakceptować, coś czego nie chcę, czuję jakbym wyrywała któryś z tych kawałków. Zaprzeczam wszystkiemu w co wierzę, a co za tym idzie - tracę część siebie.
Jako osoba próbująca odzyskać zdrowy rozsądek, czuję, że powinnam ustępować w niektórych kwestiach, bo tak właśnie powinno być, tak właśnie mówi zdrowy rozsądek. Tyle, że coś we mnie aż piszczy z gniewu, że zgniatam fragmenty siebie. Moje ego płacze, że budowany przez nie mur rozsypuje się na kawałki. Jak żyć z tym egocentryzmem? Jak żyć, żeby nie być wstrętną złośnicą, umieć akceptować swoje i innych słabości, nie kajać się w nieskończoność za wszystko?
A może z drugiej strony, mój zdrowy rozsądek mogłabym schować do szuflady w swojej głowie. Tej na "cechy nieużwane". I wtedy w ostateczności wyjdzie, że przełykanie tłuczonego szkła, to coś z czym powinnam skończyć raz na zawsze.