Zwykle śnią mi się stare chaty. Nie wiem dlaczego.
Tym razem było podobnie. Skrzyżowanie Koszarowej z Połtyna, którego ulicy w moim śnie nie ma. Stała tam ciemna chata, której bronił kundel o zbitej budowie osadzonej na wiotkich łapkach.
Stoję z nim. Niedaleko. W naszym kierunku zbliżała sie potężna baba. Chyba z 200 kg wagi, ale im bliżej była, tym stawała się ciut mniejsza. Nie zmieniło to faktu, że miała do mnie sprawę. A MIAŁA. Szukała jakiejś cennej walizki, którą podobno miałam. Nie wahając się, ruszyła w kierunku strzeżonej przez psinę, rudery. Ta nagle wrosła łapami w ziemię i powiększyła sie niczym gwałtownie nadmuchany balon. Otworzyła paszczę, wydobywając z siebie jedno szczeknięcie, odsłaniając zębiska. "Babsztyl" wzdrygnął się. Zdziwiona złapała futrzaka za karczycho swymi potężnymi grabami regulując jego rozmiary do maleńkości. Poszła z nim na zaplecze budynku. Było zbyt cicho jak na tą nieludzką istote. Brak pisku, skomlenia, warknięc. Nic.
Baba wyszła a ja pobiegłam na ratunek. Oniemiałam. Za waląca się już ruderą stał żeliwny płot z ostro zakończonymi palami. Na nich wisiało kilka obcych mi czworonogów. Były nabite... Nabite jak kiełbaski a kijach przy ognisku. Co dziwnym mi się zdało, to sposób w jaki wisiały.. Za powieki, mordkam do płotu. Najzwyczajniej. Nie wiem jak to sobie wyobrazicie, ale w moim śnie wydało sie to tak dziwne, że czułam się obco tam.