Na każdego przychodzi pora, taka jest kolej rzeczy... Minął tydzień i wreszcie czuję się na siłach aby napisać cokolwiek.
Człowiek nigdy nie wie jak zareaguje dopóki naprawdę, rzeczywiście nie straci przyjaciela. Można próbować się przygotować na ten moment, mówić sobie "Choruje od dawna, tak będzie lepiej, ma już 12 lat"... Czy to pomaga? Nie. Nawet jeśli śmierć przychodzi z dużo wcześniejszą zapowiedzią to jej ostateczne przyjście zawsze powoduje spustoszenie, a to jak duże zależy już tylko od psychiki danej osoby.
Kiedy jest źle mamy tak naprawdę 3 możliwości. Można zostać w miejscu i nie zrobić nic czekając aż stanie się co ma się stać, można załamać się i w końcu można też coś z tym wszystkim zrobić. Robiliśmy "coś" tak długo jak było to możliwe i tak długo jak miało to sens. Ale przyszedł moment w którym powiedziałam dość. Zobaczyłam te puste oczy wypełnione cierpieniem, ten błagalny smutny wzrok i wiedziałam że to co robię jest samolubne. Lekami podtrzymywałam w moim przyjacielu życie którego i tak już tam nie było. To że serce bije nie znaczy że żyjesz, znaczy tylko tyle że Twoje ciało jeszcze daje radę. Nie mógł jeść, nie mógł się bawić i miętosić w pysku ukochanej zabawki. Życie w którym jest tylko walka o oddech i nieustanny ból jest gorsze od śmierci.
Pisząc ten post muszę sobie robić przerwy... Nie spodziewałam się po sobie takiej reakcji... To ja walczyłam o niego do ostatniej chwili, to ja podjęłam najtrudniejszą decyzję, to ja zadecydowałam gdzie go pochowamy, to ja byłam w tym wszystkim najsilniejsza, a teraz to ja czuję jakby ktoś mi wyrwał serce.
Mam nadzieję że kiedyś przyjdzie ulga.
Mam nadzieję że biega teraz gdzieś po zielonych łąkach.
Mam nadzieję że jeszcze się kiedyś spotkamy.
Odpoczywaj przyjacielu.