Taki był Vito kiedy przyniosłam go do domu. Dwieście gramów zamiast czterystu, z katarem, grzybicą, świerzbem, ranami po walkach, zapaleniem spojówek i paskudnym usposobieniem.
Wykąpałam.
Wyleczyłam.
Dałam jeść. W międzyczasie przykleiłam sobie kilka plastrów...
I dziś jest wielką puchatą świnią która nienawidzi wszystkich dookoła pamiętając tylko ręce które zmuszały do brania leków i wyskubywały strupy z sierści. Pozostał rudą wredotą, ale wieczorem kiedy inne świnki nie patrzą przytula się do mnie, wywala kopyta i słodko mruczy.
Nie próbowałam zmienić chama, wystarczyło go pokochać takiego jaki jest.