Moich uszu dobiegła znajoma muzyka. Strachy na Lachy. Leciały już pierwsze słowa, nie zastanawiało mnie, jak to się włączyło. Nadal zaspana przekręciłam się, by leżeć na brzuchu i wbiłam głowę w poduszkę. Poranki. Nienawidzę poranków.
- Dzień dobry, kocham cię.. już posmarowałem tobą chleb.. - tuż nad moim prawym uchem zawtórował Grabażowi głos, głos który kocham.
W jednej chwili odwróciłam głowę. Oczami wylądowałam w jego, błoga zieleń w której mogłabym utonąć. Mogłam przenieść się w letnie chwile, zapomnieć, że za oknem biało i zimno. Ciepły wiatr, zapach trawy. Jeden sus, jego ramiona i mój chrapliwy głos.
- Veenti! Venti, tak dłu.. - nie dokończyłam, jego usta mi na to nie pozwoliły. Jego ręce oplatały mnie, ciepło wiatru przewiewało z każdej możliwej strony. Poranki. Pokochałam poranki.
znów piszę, eh.