Poznałam Człowieka.
Dziwna to była znajomość - krótka i trochę "nie nasza".
Weszłam do niewielkiego kościoła.
Uwielbiam ten kościół:
witraże, ołtarz, wszystko w pięknej prostocie.
Był to czas, gdy miałam służyć innym z pokorą.
I tą pokorą właśnie starałam się kierować w każdej chwili tam spędzonej.
Dlatego uklękłam w ostatniej ławce, z boczku,
żeby nikomu nie przeszkadzać. Po cichu.
Zamyślona, może rozmodlona, trwałam tak przez dłuższą chwilę.
Pamiętam - lęk, czy nie zawiodę, i radość, że TU jestem.
Poczułam, że Ktoś klęka tuż obok mnie
i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że patrzy na mnie.
Nie odwracam głowy - nie czas na serdeczne uśmiechy i czytanie w oczach myśli,
to czas skupienia.
Nie było chyba momentu,
w którym podaliśmy sobie ręce z uśmiechem i własnym imieniem na ustach.
Może właśnie na tym polegała trudność w zapoznaniu się.
Ja Go omijałam przez kilka pierwszych dni,
Jego wzrok mnie nie omijał -
kiedy był w pobliżu, zerkał,
kiedy był daleko, zawieszał się na mnie.
Mówili "wydaje ci się!". Później przyznali, że racji nie mieli.
A mnie zastanawiało tylko jedno - dlaczego?!
Poznawałam Człowieka coraz lepiej,
ale nie dlatego, że On mówił o sobie,
ale dlatego, że inni mówili o Nim
i dlatego, że ja obserwowałam Go.
Z jego twarzy nie można było zbyt wiele wyczytać.
Ćwiczył surowość, katował mięśnie mimiczne.
Jednak pozostały oczy...
Oczy!
Czego by mi o Nim nie opowiadali,
czego bym o Nim nie wyczytała,
czego by się po Nim nie spodziewano,
ja widziałam w tych oczach Człowieka.
Ale cieszę się, że zobaczyłam w nich NIE TYLKO Człowieka...