W poniedziałek zmarł nasz ksiądz.
W czwartek zmarł Michael Jackson.
A dziś rano zmarł mój kolega...
Nie jakiś bardzo bliski, a przynajmniej od dłuższego czasu nie. Ale jako dzieci często razem się bawiliśmy. Chodziliśmy do jednej zerówki, podstawówki i gimnazjum. Potem zszedł na raczej niewłaściwą drogę, i nie widziałem niczego ciekawego w kolegowaniu się z nim. Przez długi czas go nie było. Niedawno wrócił z Hiszpanii, gdzie pracował i chlał.
A dziś zmarł w szpitalu po tym jak wczoraj potrącił go samochód...
Czy nie wpuszczą mnie do Nieba, jeśli powiem, że wiedziałem, że ten alkohol go w końcu zabije?
Czy będę się smażył w piekle jeśli powiem, że już wolałbym żeby to zginął jego młodszy, dużo gorszy brat?
Ok, może ostatnimi czasy za nim nie przepadałem, może niezupełnie był dobrym człowiekiem, może inteligencją też nie grzeszył, ale śmierci bym mu nie życzył. W końcu miał zaledwie 20 lat...
Strach pomyśleć co będzie dalej.
Jak na razie mam dość śmierci...
Może nauczy się jakiejś prawdy o śmierci. Że śmierć jest miejscem, w którym kończy się ból, a zaczynają dobre wspomnienia. Że jest nie końcem życia, lecz końcem bólu.
Stephen King "Smętarz dla Zwierzaków"