Tak łatwo jest zanegowć postęp. Zrobić milion kroków w tył i zorientować się, że jest się dokładnie na samym początku. Wiedzieć, jak trudna była ta droga, jak niemalże niemożliwa. Mieć świadomość, że tym razem może się nie udać.
Nie chcę być tu, nie chcę być nigdzie. Pocięłam się. Znów, znów. Gruba. Bezwartościowa. Głupia. Zero przyszłości, zero sensu.
Brzmi to groteskowo i zabawnie. A jednak to właśnie te myśli zalewają mnie, nie pozwalając oddychać. Wydaje mi się, że z biegiem lat jest coraz ciężej. Trudniej walczy się z bezsensem, gdy nie zasadza się on jedynie na tym, jak wyglądam.
Nie czuję się władna pisać ładnie. Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak się z tego wyrwać. Niby jest inaczej, a jednak dokładnie tak samo.
Bezsilność.
Nic mi nie wychodzi.
Nauka, jedzenie, chęć do życia. Nic. Nic.
Zawaliłam egzamin. Mimo tego że wszystko wiedziałam, ogarnęła mnie bezbrzeżna rozpacz i gdy zaczynałam drugi esej, po prostu się poddałam. Jeszcze jeden, ostatni. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie?
Nie wiem. Obiecałam sobie, że się przygotuję.
Nie umiem jeść. A raczej nie sądzę, że mogłoby być gorzej. Albo nie jem niczego, albo wchłaniam śmieci. Bez sensu.
Emocjonalnie wszystko się poplątało.
Nawet w pracy nie daję z siebie więcej niż 80%.
Na tyle by było z moim wygrywaniem.