photoblog.pl
Załóż konto
Dodano: 20 GRUDNIA 2012

50#

Wpuść mnie.

Są ta­kie roz­mo­wy, po których wszys­tko się zmienia. Roz­mo­wy, które nie ob­fi­tują w słowa, lecz w spoj­rze­nia i mil­czące ges­ty. Są ta­kie chwi­le, gdy sie­dzi się w ciszy obok dru­giego człowieka, wiedząc, że na więcej nie ma się pra­wa, więcej nie wol­no. Bo więcej, to byłoby za dużo, które by przyg­woździło.

Są ta­cy ludzie, którzy nie pot­ra­fią ni­kogo do siebie wpuścić. Ta­cy zam­knięci, skry­ci i sze­roko uśmie­chnięci. Zbyt głębo­ko zra­nieni, by to zauważyć, zbyt nies­po­koj­ni, by poz­wo­lić so­bie na smu­tek. Ta­cy zbyt prze­rażeni.

Są ław­ki, na których siada się ze wstrzy­manym od­dechem, os­trożnie do­tykając każde­go skraw­ka, ba­dając go de­likatną fak­tu­ra opuszków pal­ca. Ław­ki, które zmieniają życie, pod dęba­mi, których liście zdo­bią alej­ki w par­ku.

Są łzy, których nie da się kon­tro­lować. Chwi­le nie­szczęścia trud­ne do opi­sania, zro­zumienia. Mo­men­ty, pod­czas których człowiek umiera, zwi­jając się w cias­ny kłębek, szu­kając uko­jenia. Ale ono nie nad­chodzi. Po­zos­ta­je ból, w swo­jej naj­czys­tszej pos­ta­ci. Zbyt bru­tal­ny, by go zro­zumieć. Zbyt moc­ny, by go wyt­rzy­mać.

I wte­dy się umiera. 

Nie tak fi­zycznie. Nie, ciało wciąż po­zos­ta­je cias­no zwi­nięte w kłębek. Umiera się tam, w środ­ku. Bo już się nie ma siły, bo bra­kuje mo­tywac­ji, by przet­rzy­mać. Umiera się, bo nie wi­dać in­ne­go wyjścia, bo inaczej& Bo inaczej się nie da. Śmierć przychodzi po cicho, nie czu­je się jej sub­telne­go do­tyku, gdy przy­tula się do ciała. Gładzi po włosach, pow­strzy­muje łzy, a po­tem& wy­rywa ser­ce. I nie stać człowiek na nic więcej po­za jed­nym głuchym ok­rzy­kiem. Os­tatnim wes­tchnieniem, nim za­panu­je pus­tka. Bie­rze się os­tatni od­dech poz­ba­wiony cier­pienia i już. Nie ma. Ból od­szedł, odeszło czu­cie. Można roz­pros­to­wać zmęczo­ne no­gi, obet­rzeć łzy i zasnąć. Śmierć całuje jeszcze na do­wie­dze­nia, kręcąc ze smut­kiem głową. 

A prze­cież to nie jej wi­na! To nie ona za­winiła, nie ona za­dała ból! Ona je­dynie wyr­wała ser­ce, by było łat­wiej, by zos­ta­wić nadzieję. Złudną kur­tynę ułudy, że kiedyś uda się wszcze­pić no­we. Resztki bólu, które­go nie udało się zab­rać pod­czas am­pu­tac­ji, cho­wają się w skraw­ki duszy, go­towe zaata­kować te no­we na­sion­ko, gdy już uda mu się za­kiełko­wać. By zniszczyć to no­we ser­ce.

Sen jest spo­koj­ny. Wyczer­pa­nie zro­biło swo­je. Po­liczki mają czas wys­chnąć, z oczu schodzi po­woli czer­wo­na opuchliz­na, na­wet nos już tak bar­dzo nie swędzi. I do­piero słon­ce, gdy wsta­je ra­no, przy­pomi­na o świecie na zewnątrz. Przy­pomi­na, że trze­ba wziąć od­dech. I wte­dy znów po­jawia się ból. Bo pus­tka też bo­li. Bo tam, w tym miej­scu, coś kłuje. Coś dos­kwiera. 

I wra­ca się na te ław­ki. Te ław­ki, które ob­fi­towały w ta­kie roz­mo­wy. Pod dęby, nag­le smut­no szep­czące słowa po­cie­sze­nia w cichym tańcu liści. Wra­ca się na alej­ki i do łez. Od­czu­wa się na­mias­tkę spo­koju, ta­ki niewiel­ki ok­ruch. Bo te­raz już wiado­mo. Już się wie, na czym się stoi, co da­lej. Świado­mość zos­ta­nia opuszczo­nym niesie ze sobą dziw­ny spo­koju. Za­biera lęk, że dru­ga oso­ba odej­dzie, bo ona prze­cież już to zro­biła. Od­da­la wid­mo jeszcze większej miłości, przy­wiąza­nia, ko­lej­nych zwie­rzeń i rozmów, po których sie­dzi się bez słowa  bo nie ma już z kim. Świat wy­daje się nag­le niez­wykle ob­cy, duży i niep­rzystępny. Jest się sa­memu i tą sa­mot­ność od­czu­wa się bo­leśnie z każdym od­dechem.

A po­tem wra­cają wspom­nienia. Wra­cają słowa, ges­ty i półuśmie­chy w cieniu. Wra­cają po­ran­ki nad je­ziorem, trus­kawki na łące i długie wy­cie­czki po­ciągiem. Naj­wy­raźniej jed­nak słyszy się obiet­ni­ce. Te zbit­ki kil­ku słów, wy­powie­dziane z drżącym ser­cem i przys­pie­szo­nym od­dechem. Niepo­rad­ne przyrzecze­nia, złama­ne wraz z odejściem.

Nig­dy cię prze­cież nie zos­ta­wię!

Nig­dzie się nie wy­bieram bez ciebie.

O, jes­teś! To dob­rze. Nie lu­bię za tobą tęsknić. Nie zni­kaj już więcej na tak długo.

Wte­dy nie wra­ca ból. Nie można naz­wać te­go bólem. Wte­dy za­pomi­na się o te­raźniej­szości, od­wra­cając się ple­cami od całej reszty świata. Za­myka się w so­bie, na sa­mym dnie, chwy­tając się tych niedużych skrawków. Za­cis­kając moc­no dłonie na wspom­nieniach, niemalże je dusząc. I człowiek kołysze cię cicho, moc­no przy­cis­kając je do pier­si, próbując cofnąć czas& I tak się trwa, ty­god­niami, a na­wet miesiąca­mi. Póki ktoś się nie do­myśli, że to na zewnątrz to tyl­ko pus­ta sko­rupa. I nie zej­dzie tam na dół, wy­ważając drzwi. Za­biera człowieka stamtąd, ciągnie go silą na górę i każe żyć. To gor­sze niż ból. Nie można się cofnąć. Trze­ba sta­wić czoła te­mu, co się po­zos­ta­wiło. Te­mu, co zdążyło się zmienić. Sta­wić czoła pus­te­mu sa­memu so­bie. No­wemu so­bie.

Żyje się. Od­kry­wa się na no­wo szczęście. Słońce nie ra­zi już po oczach, ław­ki nie są już szor­stkie. Dęby znów się śmieją pod­czas połud­niowych spa­cerów. Życie sta­je się na no­wo cu­dow­nie ko­loro­we, po­now­nie wspa­niale piękne. Ból nie jest już tak wro­go nas­ta­wiony na wi­dok te­go niedużego ziaren­ka, które rośni bar­dzo po­woli w miej­scu ser­ca.

Tyl­ko cza­sami, tak tuż przed snem, wra­ca się do tej piw­ni­cy, za­sypiając na zim­nej podłodze. I je­dyne co w człowieku po­zos­ta­je, to świado­mość, że ta dru­ga oso­ba nie wróci.

One nig­dy nie wra­cają.