Wciąż chowam się pod cieniem swojego losu. Zacieram aksamitne zadry, które pięknie wypełniają, eksponują resztki mojej duszy. Próbuję ją naprawić, aczkolwiek pytam sam siebie - warto? Od cienkich, purpurowych ścian odbija się tylko głuchy szept niewiedzy. Popadam w skrajność, z jednej w drugą, z drugiej w piątą. Chwieję się. Potrzebuję stałego gruntu, chcę się czuć pewnie. Nie chcę już latać, pomiędzy miętowymi świerkami, gubiąc się w przestworzach. Zamykam oczy. Biorę syty oddech. Dwa łyki, zimnej wody, aby zapomnieć o wszelakim głodzie. Marzę. Przenoszę się w rewiry swojej podświadomości.
Piękne, wszechogarniające swym urokiem pole. Mnóstwo ścieżek, które prowadzą w nieznane krzaki pełne kirowych jagód, aksamitnych, namiętnych malin. Przepiękne gałązki pąsowych, nieidealnych truskawek, lśnią, odbijając od swej powłoki Słońce. Rząd bezbronnych niezapominajek chowa stale w sobie woń dzieciństwa. Zabawy, miłości, wszystkiego co dobre. Zamyśliłem się. We swe blade, paskudnie chłodne dłonie chwytam cienki, kwiat maku, który swym krwistym kolorem powoduje torsję myśli. Z uczuciem głaszczę roślinę, która po zbyt długich pieszczotach zostawia na moich palcach, ciemne nasiona. Odrywam jej płatki, krzywdząc ją. Pozwalam sobie na czas przyjemności. Uśmiecham się, czyniąc zło. Śmieję się, jest świetne. Czuję, iż jestem toksyczny dla społeczeństwa. Pogrążony w smutku, upadam na grządce lśniących wrzosów. Umierając cicho. Bezboleśnie. Samotnie.
Mój grunt zgasł. Słońce schowało się za chmurami, dymem problemów wraz z nimi przepadłem również ja.