lata świetlne temu ustaliłam, że zdecydowanie bardziej wolę zmartwienia od zaskoczeń. że bezdyskusyjnie lepiej jest niczego nie oczekiwać. od nikogo, oprócz samej siebie, rzecz jasna. nie oczekiwać, nie wymagać, nie liczyć. nie łudzić się, nie wierzyć i nie mieć nadziei. co zabawne - wcale nie oczekuję, nie wymagam, nie liczę... nie chcę nawet rozumieć "dlaczego". wystarczy mi wiedzieć, że dawno pogrzebałam każdy cień wiary i strzępek nadziei. bo przecież wiem, więc tego akurat mogę być pewna. no. i to ta właśnie pewność, w oszałamiającym tempie, bez najmniejszego zawachania, z nadzwyczajnym spokojem i szwajcarską precyzją wymierza mi gonga tłustego jak Kalisz.
obraz nieco zamazany, a w głowie echem odbija się - znów żywa - świadomość, że gdzieś bardzo, bardzo, bardzo daleko, pod tonową warstwą zakurzonych myśli i oceanem zapomnienia - niezmiennie - wierzę i wciąż mam nadzieję.
tak więc kończąc już, ten makabrycznie smutny i żałośnie przygnębiający wywód, dodam jeszcze, że w konsekwencji gonga oraz nadziei utajonych, po raz 98302923840281929382938009820 przerabiam lot z 30 piętra, prosto na radośnie upstrzony naiwnością pysk. trasa dobrze znana i krajobraz ten sam.
tylko ból jest mniejszy.
dobrze, że chociaż na niego potrafię się uodpornić.