Stanisław "CAT" Mackiewicz tak opisuje Berezę, jako człowiek w niej osadzony:
"Dn. 23 marca 1939r. zostałem aresztowany i osadzony w Berezie za-jak głosił doręczony mi nakaz-"systematyczną krytykę rządu, zapomocą sztucznie dobieranych argumentów, i podrywanie zaufania narodowego do Naczelnego Wodza".
Skorzystam z tej okazji, by opowiedzieć o Berezie, stosunki w której były otoczone tajemnicą, gdyż przy wypuszczaniu z niej powiadano delikwentowi: "jeśli będziesz coś gadał, to przyjdziesz tu drugi raz i wtedy"... A ponieważ Bereza nie była żadnym miejscem odosobnienia ale poprostu miejscem tortur, więc taka obietnica skutkowała. Ale ja znałem Berezę z opowiadania Świerzewskiego i Łochtina, studentów narodowych, osadzonych tam z okazji sprawy Cywińskiego.
Kostek -Biernacki był dziwnym człowiekiem. Jako wojewoda nowogródzki, potem poleski, był nie tylko sprężysty ale i sprawiedliwy dla ludności w tym sensie, że pilnował, aby urzędnicy nie krzywdzili ludności na własną rękę. Ale był to chorobliwy sadysta. W oddanym mu pod opiekę obozie koncentracyjnym z lubością wymyślał tortury, z prawdziwie degeneracką lubością nazywając je pieszczotliwemi nazwami: "gimnastyką" "regulaminem" i.t.p.
Główna tortura w Berezie polegała na odmawianiu człowiekowi prawa odbycia stolca. Tylko raz jeden w dzień o godz. 4 minut 15 rano ustawiano więźni ów w wychodku i komenderowano:"raz,dwa,trzy, trzy i pół, cztery". W ciągu półtorej sekundy maiało być wszystko skończone. Tortura ta była majstersztykiem Kostka. Świat słyszał o torturze głodu, młody człowiek po wyjściu z więzienia mówił dom ukochanej "głodzono mnie". Podczas gdy ta tortura, o wiele fizycznie dotkliwsza, nie nadawała się do heroicznego powiastowania. Z jaką sadystyczną uciechą musiał o niej Kostek myśleć.
Pozywienie dawane w Berezie było nieobfite, lecz utrudniało jeszcze proces oddawania stolca, gdyż podstawą jego był chleb. Z niewypróżnionemi brzuchami kazano przez siedem godzin robić ludziom "gimnastykę", t.j. stosowano straszna torturę, kazano w pozycji głębokiego przysiadu z rękami do góry pozostawać siedem godzin bez przerwy i w ten sposób chodzić, biegać, wchodzić i schodzić ze schodów. Bito przytem straszliwie, zwłaszcza jeśli czyjś żołądek nie wytrzymał. Bicie dzieliło się na oficjalne i oficjalno-prywatne. Kara chłosty istniała oficjalnie, widziałem delikwenta, który dostał 280 pałek w siedzenie, ośmiu policjantów znęcało się nad nim, był to mój sąsiad z pryczy, Żyd, właściciel domu publicznego z Łodzi-Świerzewski mi opowiadał, że całą sale postawiono na kolanach na kamykach nasypanych na nawierzchni szosy, kamykach nie przygniecionych niczem, ostrych, kazano im poruszać się naprzód, bito pałkami i co dwadzieścia metrów kazano pałki całować. Więźniów w Berezie było około 600, ale przewinęło sie więcej, mój numer porządkowy był 2858, pilnowało nas 84 policjantów, których tu przysyłano w drodze kary dyscyplinarnej za bicie aresztowanych. Zbierano więc z całej Polski ludzi lubiących bić ludzi bezbronnych. Policjanci bili wszyscy, ale każda sala dzieliła się na trzy grupy"(I) kryminalistów, (2) t.z.w. przestepców skarbowych i (3) politycznych. Kryminaliści byli dyżurnymi sali, instruktorami "gimnastyki" itd. Pod tym pozorem wolno im było bić pozostałych. Cały dzień trwało to bicie, policjanci bili wszystkich, chociaż najrzadziej kryminalistów, a ci wyżywali się w biciu innych.
Nie będę się tutaj rozpisywał o najrozmaitszych toerturach stosowanych w Berezie, gdyż nie chcę opisywać jakiegoś "ogrodu udreczeń". Nie wolno było mówić w Berezie, każdy powinien był stać się niemową, oczywiście był to zakaz nie do przeprowadzenia, i sami kryminaliści, nadzorujący innych, gadali miedzy sobą i nawet z innymi aresztowanymi. Ale za posłyszenie jednego słowa przez policjanta szło sie do aresztu na sześć dni, gdzie się siedziało no zimnym betonie, z otwartemi oknami podczas mrozu, bez butów i z gołemi nogami, tylko w kalesonach i koszuli, jednego dnia na pół więziennej racji, co drugi dzień całkiem bez jedzenia, i przez sześć dni i szęść nocy co pół godziny trzeba było sie meldować do okna: "panie komendancie, melduję posłusznie" . . . Przez sześć dni odmawiano człowiekowi prawa snu. Komendantem trzeba było nazywać każdego policjanta; wyraz bohaterski, w czasach legjonów oznaczający Piłsudskiego, miał tu być stosowany do każdego zbira. Najnieszczęśliwsi byli wśród nas byli wsród nas ci przestepcy skarbowi. Byli to zwykle bogaci, brzuchaci kupcy, w starszym wieku, przeważnie Żydzi, zesłąni tu przez Składkowskiego, w celach demagogji, za "pasek", niepłacenie podatków i t.d. Nie wytrzymywali zupełnie tortur, ich oczy były zawsze obłędne, warjackie. Zresztą byli wśród nas prawdziwi warjaci. Kiedyśmy biegali-w Berezie wszystko robiło się biegiem- kustykała za każdą salą, wywracając się od czasu do czasu, pewna ilość kalek, którym przy torturach połamano jakieś kości, a biegało z nami trzech warjatów, których oskarżano o symulację. Dość dantejsko to wszystko wyglądało.
Nie wolno było sie modlić, mieć medalika na szyi, przeżegnać się-za to wszystko było bicie. W tej atmosferze rodziły sie prawdziwe nawrócenia a la Chilon Chilonides z sienkiewiczowskiego "Quo vadis?". Oto przydzielono mnie kiedyś do pralni, tam mnie spotkał policjant, który wyprowadził do osobnej ubikacji, powiedział "panie redaktorze", zamiast normalnie "s...synie" policjant ten, jak się później dowiedziałem, był kiedyś specjalnie sadystycznym katem, potem coś się w nim załamało, i oto narażał się na niebylejaką karę świadczeniem humanitarnych usług więźniom"
Z początkiem czerwca zapędzono nas do pracy przy "kompocie" (tak się nazywała w Berezie robienie z ludzkich wydzielin nawozu). Z dołów kloacznych wybieraliśmy wiadrami ekskrementy, wlewaliśmy je do specjalnych beczek-wozów i jechaliśmy w pole. Tutaj kopaliśmy głębokie jamy, do których zsypywano słomę, następnie na rozkaz Korczyńskiego niektórzy z nas schodzili na dół. Z góry wylewano zawartość beczkowozów, obryzgując stojących na dole. Teraz zaczynała się właściwa "praca": wszyscy rękoma i nogami ugniataliśmy słomę zmieszaną z kałem. Co kilka minut policjanci komenderowali: "Padaj! Powstań!"
Najwięcej znęcali się przy "kompocie" nad lekarzem Rudlem i robotnikiem Szpilmanem. Dr Rudel przebywał w Berezie od lipca 1934 r. wykazując niezwykły hart ducha mimo niesłychanych katuszy, zadawanych mu w ciągu jego dwuletniego tam pobytu. Szpilman, pracownik krawiecki z Łucka, miał już za sobą 5 lat więzienia i 6 miesięcy Berezy. Po raz drugi przybył do obozu w czerwcu, gdy zaczęła się praca przy "kompocie". Korczyński wziął go od razu w obroty. Zmuszał go do czołgania się w kale, bijąc go w straszliwy sposób. Zmasakrowanego Szpilmana wrzucono do karceru - tylko jego niezwykle silny organizm sprawił, że nie spotkał go los Germaniskiego.
Przeszło dwa tygodnie trwała praca przy "kompocie", przerwana przez lekarzy z obawy przed wybuchem epidemii, policjanci bowiem nie pozwalali nam nawet rąk umyć przed jedzeniem, a ubranie nasze i bielizna były oblepione ludzkimi wydzielinami.
Specjalnie znęcali się nad inteligentami. W pierwszych dniach maja wciąż byli bici przy pracy dr Litwak, Press, Pohorille i Horowic.
"Czym jesteś z zawodu?" - pyta policjant.
"Adwokat, aplikant, absolwent Politechniki, student" - pada odpowiedź.
,,G... jesteście! Dranie! Znacie teorię, teraz poznacie praktykę! Marsz do noszy!"
Praca przy noszach była najcięższa. Wielkie, zrobione specjalnie z twardego, ciężkiego drzewa nosze były dla nas postrachem. Kładliśmy na nie kamienie, cegły, ziemię i dźwigaliśmy, W normalnych warunkach używa się do tego taczek.
"Więcej nabierać! Nie bawić się!"
Dwóch z nas chwyta za nosze. Są tak ciężkie, że urywają nam race. Robimy kilka kroków, chwiejemy się i nie możemy ruszyć dalej.
"Markieranci!" - ryczy policjant bijąc nas.
Natężając resztki sil docieramy do miejsca, gdzie się wyrzuca gruz. Ledwo wylądowaliśmy, już musimy biegiem wracać, znowu nakładać i znowu nosić. Pół godziny pracy przy noszach starczyło, by całkowicie opaść z sił. Nawet Mozyrko i Sasiuk, mimo że od dzieciństwa pracowali jako robotnicy przy najcięższych robotach, nie potrafili długo dźwigać noszy i przewrócili się. Świerkowski, Gosławski i Korczyński walili w nich pałami, jak w bęben.
W Berezie nie używano zwierząt pociągowych - nas zaprzęgano do wozu z gnojem, kamieniami lub drzewem.
Cmokając ustami, policjanci pokrzykiwali:
"Wio! Hetta! Wista!"
Uginając się pod ciężarem wóz zapadł się w bagnistą poleską ziemię. Na to tylko czekali Wilczyński lub Malinowski - bat raz po raz spadał na nasze grzbiety.
"Wio! Hetta! Wiśta
13 KWIETNIA 2021
24 WRZEŚNIA 2020
7 WRZEŚNIA 2020
10 WRZEŚNIA 2018
1 WRZEŚNIA 2018
27 SIERPNIA 2017
15 SIERPNIA 2017
9 SIERPNIA 2017
Wszystkie wpisyweronikahaza
6 PAŹDZIERNIKA 2023
misia022
18 STYCZNIA 2021
photoblog
12 MAJA 2016