Czasami gubię się, tak po prostu. Czuję nad sobą wielkie brzemię, męczącą nadświadomość, zatrzymującą mnie bez ruchu w miejscu. Im więcej myślę, tym mniej działam. Nie potrafię się ostatnio skupić, skoncentrować na niczym ważnym. Tak, jakby wszystko nagle przestało mieć znaczenie. Jakby kolejne błędy były po prostu powtórzeniami ostatnich. A przecież z każdą przekroczoną granicą przestajemy odczuwać odległość następnej. Kiedyś przelewałam moje słowa, myśli i inspirację na papier, klawiaturę, lub chociażby starałam się wymawiać je głośno - jeśli nie przed kimś, to przed samą sobą. Ostatnio, nie dość, że nie potrafię zaznać zrozumienia wokół, nie potrafię sama sobie pomóc. Jakby problemy przekraczały moje własne kompetencje. Chociaż zawsze sama sobie byłam najlepszą terapeutką. Wszechobecny overthinking wycieńcza moją mentalność. Zawsze wierzyłam, że trzeba dotknąć dna, by się odbić. Teraz czuję, że upadam. Cały czas, nieprzerwanie. Nie ma dna, dno nie istnieje. Spada się niżej i niżej... Bez przerwy. Po czym poznać, kiedy nadszedł ten ostateczny moment i kiedy ma się pewność, że powrotu na szczyt już nie będzie? Dlaczego potrzebujemy coraz więcej bodźców, żeby odczuwać pozytywne emocje, podczas gdy negatywne statycznie zaspokajają się tak samo, jak przedtem? Brnięcie bez celu. Nie wiem, jak się odbić, nie mam od czego - dna wciąż nie widać, mimo, że czuję, że niżej upaść nie mogę. Nauczyłam się ufać, otwierać przed ludźmi, tak myślę. Albo po prostu jest mi już obojętne, jak mnie zranią. To tak, jakby żaden kolejny cierń nie mógł mnie ugodzić. Co chwilę oddaję komuś serce, by po krótkim czasie otrzymać je z powrotem, bez życia i z kolejnymi ranami. Chciałabym przestać, zablokować się, ale nie potrafię. Zero asertywności. Czy po jakimś czasie przestajemy czuć ból? Póki co jest obezwładniający, a ja nie wiem już, co robić, by przestać go odczuwać. Chcę żyć, znów.