W moim zeszycie wiele strupów, kto tego wysłucha?
Noc żywych trupów, ta symfonia bolesna dla ucha.
Chaos, labirynt słów, w nim droga do Twych ramion,
mój wieloletni druh jest jak na przegubach sztylet,
i tak jak duch żyję i już mam dość, znamion.
Znów się naćpam, opiję i ulegnę gorzkim żalom,
wszystkie fałszywe ryje służą mi dobrą radą,
nie zrozumieją mnie, oni fizyczności łakną.
Chciałem nie raz się targnąć i skończyć z tym raz na zawsze,
ile można czekać, pragnąć, nie skoczyć po nową szansę?
W mydlanej bańce widziałem odbicie twarzy,
a gdy pękła jak ja, embrion zwinął się i zastygł,
proszę Cię raz ostatni, przełknę każdej prawdy ciernie,
karmiony nadziejami chyba wcale wolę nie jeść.
Dniami, nocami ciągle pytam się gdzie jesteś,
ale chyba powątpiewam czy Ty w ogóle istniejesz...