Teraz zmęczona, rozleniwiona zapadam sie w kołdrze z laptopem i wyciągam z torby wypierdolonego camela, tak, niech wie że o niego dbam. Rozbieram siebie sama wzrokiem, tak spokojnie na części pierwsze, kometa krztusi mnie w gardle. Wszystko wiruje, szum, ból w znienawidzone poranki, na policzkach resztki wczorajszego makijażu, smugi na poduszce. Zwariowałam, tak. Na szczęście umiem jeszcze żyć z moim bólem mentalnym i natłokiem paranoi wszelakich. Szarość wieczoru już mi kurewsko ogranicza widzenie i tylko w oddali migają żółte mdłe światła ustawionych w równym rządku latarni ulicznych, a z bliżej widocznych rzeczy nie widać niczego. Znowu zimny kawał mięsa. Nie wiadomo skąd, jak i kiedy. I te przemiłe dialogi, rozkosznie leniwe wieczory... Wszystko słyszę jak ze studni. Zbyt długo żyję motywującym redbullem, który motywuje mnie do wstania z łóżka, aby zacząć codzinnie to samo. Najgorsza chwila w życiu to ta, w której ktoś rozwiewa twoje wyimaginowane nadzieje. Mdła obojętność oczu tu, tu i tam. Nie sobą jestem, bo sobą nie bywam.