Czas mija mi na czynnościach związanych z jednym słowem "muszę", w między czasie sypiąc się na kawałki w każdym miejscu w mieście, łapała mnie głupia bezradność, marazm, pragnienie odnalezienie własnego ja, bo gdzieś chyba je zgubiłam. Gdzieś w parku, albo w sklepie kiedy kupowałam czekoladę.
Ciągła mentalna pogoń, swoje bycie sobą zostawiłam gdzieś z boku i bardziej ujawnia się pod postacią muzyki niż byciem tym kim była kiedyś.
Kiedy zaczynam podziwiać siebie że mimo zdołowanej i zakompleksionej bani radzę sobie całkiem nieźle,
pojawia się dołek w który natychmiastoiwo wpadam.
Z chujowym skutkiem.
Zaczynam się siebie bać, swojej zagadkowości, nie umiem wyczuć własnego humoru, czasem nawet ludzi. Po raz pierwszy czuję się że musiałam zgubić własne ja na rzecz prywatności i braku plotek. Na rzecz myśli których nigdy nie wypowiem, i nigdy dobrze nie sformułuję.
To dziwne.